Inwestujmy nie tylko w sprzęt, ale przede wszystkim w siebie

lek. med. Martyna Sikora-Jajani

Chociaż jest młodą lekarką, już osiągnęła sukces. Prowadzi ogólnopolskie szkolenia dla lekarzy z ginekologii estetycznej i ma własną klinikę, którą otworzyła jeszcze przed 30. urodzinami. Dba przy tym o pacjentki równie troskliwie jak o własne dziecko. Mało jest kobiet, które mają w sobie taki ładunek cennych i nieco sprzecznych cech i umiejętności. Doktor Martyna Sikora-Jajani jest niesamowicie empatyczna i otwarta, zabawna i błyskotliwa, do tego odważna, a gdy trzeba – bardzo stanowcza. Z rozbrajającą szczerością opowiada nie tylko o tym, co jej się w życiu udało, lecz także o swoich niepowodzeniach. Ten, kto poznał doktor Martynę, wie, że trudno jej nie lubić.

lek. med. Martyna Sikora-Jajani

lek. med. Martyna Sikora-Jajani

Specjalistka ginekologii i położnictwa. Absolwentka Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, kształciła się także na Università Degli Studi di Milano we Włoszech. Współwłaścicielka łódzkiej Kliniki Intima Art & Este, w której wykonuje zabiegi ginekologii plastycznej, estetycznej i regeneracyjnej. Prowadzi ogólnopolskie szkolenia i kongresy dla lekarzy ginekologów.

Wybrałaś ginekologię, ponieważ interesowało Cię położnictwo i prowadzenie ciąży czy część zabiegowa?

Jako dziewczynka marzyłam o tym, by zostać koronerem sądowym i rozwiązywać zagadki kryminalne FBI. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że w Polsce FBI nie ma i nic z tego nie wyjdzie. Oglądałam dokumentalne seriale kryminalne na Discovery Channel i bardzo imponowała mi postać lekarza sądowego, który pomagał rozwiązywać zagadki. Moi rodzice dawali mi i siostrze całkowicie wolną rękę, jeśli chodzi o wybór kierunku studiów, nigdy nas w żaden sposób nie nakierunkowywali. Żeby dostać się na medycynę, w liceum poszłam do klasy biologiczno-chemicznej, co było dla mnie okropne, bo nie znosiłam chemii i fizyki. Jednak byłam tak nastawiona na skończenie medycyny, że obiecałam sobie wytrzymać, by osiągnąć swój cel. Dostałam się na studia już ze świadomością, że lekarzem medycyny sądowej w FBI nie będę. Jako studentka zgłosiłam się do Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi na oddział neonatologii, by sie przekonać, jak naprawdę wygląda praca w szpitalu. Wybrałam ten oddział, bo od zawsze wiedziałam, że nie chcę być lekarzem z pieczątką w ręku, siedzącym tylko za biurkiem i konsultującym pacjentów. Czułam, że muszę być zabiegowcem. Niestety, specyfika i realia pracy oddziału, to, że poza ratowaniem i leczeniem dzieci, pełnił on funkcję przechowalni tych niechcianych, dopóki nie znalazło się dla nich inne miejsce, mocno mnie rozczarowały. W tym czasie byłam obecna jako obserwator ze strony oddziału noworodkowego, przy porodach. Im więcej przyglądałam się pracy ginekologów-położników, tym bardziej mi się podobała. Po trzecim roku zaczęłam coraz częściej pojawiać się na oddziale prof. Jacka Suzina, który swoją drogą był ginekologiem mojej mamy i robił jej cesarskie cięcie, gdy była ze mną w ciąży. Zawsze śmieję się, że był pierwszym mężczyzną, którego w życiu zobaczyłam (śmiech). Spodobało mi się bardzo na tym oddziale, zostałam więc, by zrobić specjalizację. A profesor Suzin został moim szefem.

Nie przerażało Cię ciągłe przebywanie wśród kobiet, które podczas porodu bardzo cierpią i dają o tym znać?

Odkąd pamiętam, byłam i jestem osobą empatyczną i sprawnie podejmującą decyzje w stresie. I mam nadzieję, że ten zawód mnie nie wypali na tyle, że zawsze już taka będę. Stres mnie nie blokuje, a to, że pacjentka potrzebuje pomocy, dodatkowo motywuje mnie do działania. Zarówno w nagłych dolegliwościach bólowych, gdy widzę, że cierpi i potrzebuje pomocy, jak i wtedy, gdy trzeba ją skutecznie wyleczyć. To mnie charakteryzuje do dziś, że nigdy nie odpuszczam. Na przykład gdy mam kłopot z postawieniem diagnozy, zawsze drążę temat, dopóki nie wyjaśnię sprawy. Zdarza mi się odesłać pacjentkę do innego specjalisty, gdy wymaga dodatkowej konsultacji bądź gdy do diagnostyki potrzebuję osoby bardziej doświadczonej od siebie. Nie mam z tym problemu, by przekazać ją w inne ręce albo wejść w relacje z innym lekarzem, by jej pomóc wspólnie. Ale wróćmy do twojego pytania. Czy pierwszy poród, w którym uczestniczyłam, zrobił na mnie na tyle duże wrażenie, że sama zaszłam w ciążę dopiero 15 lat później (śmiech)? Może i tak. Zawsze bardzo lubiłam dyżury położnicze, myślę, że gdyby mnie ktoś porządnie zdiagnozował, to jestem trochę adrenaline junkie. Gdy skończyłam studia, nie dostałam się na rezydenturę w pierwszej turze. Jednak gdy sobie coś postanowię, to koniec – nie było więc opcji, żebym robiła inną specjalizację niż położnictwo i ginekologia. Rozpoczęłam ją więc na wolontariacie i przez półtora roku nie zarabiałam nic. Ponieważ byłam jednak przyzwyczajona do posiadania własnych pieniędzy, bo przez całe studia pracowałam w firmie organizującej szkolenia dla lekarzy, szukałam pracy. I znalazłam ją na SOR-ze, gdzie spędziłam kolejnych sześć lat.

lek. med. Martyna Sikora-Jajani

SOR to dopiero miejsce, gdzie adrenalina jest na wysokim poziomie.

Bardzo lubiłam te dyżury i przyznam, że do dzisiaj mi ich brakuje. Dzisiaj wykonuję dużo zabiegów inwazyjnych, cały czas myślę, co jeszcze mogę robić w znieczuleniu miejscowym, by miało to sens terapeutyczny i rezultaty lecznicze, bo chcę się spełniać, pracując manualnie. Jednak to nie jest dyżur na oddziale ratunkowym, brak mi wysokiego poziomu adrenaliny. Kiedyś wydawało mi się, że jeśli nie zostanę ginekologiem-położnikiem, to drugim miejscem dla mnie jest medycyna ratunkowa. Z czasem zaczęłam się jednak zastanawiać, co będzie, gdy założę rodzinę, jak sobie ułożę życie z dyżurami i medycyną ratunkową w roli głównej. Ginekologia jest według mnie idealnym rozwiązaniem dla kobiet. Kiedyś panowało przekonanie, że najlepszymi ginekologami są mężczyźni, mają większe zdolności manualne. Teraz takiego podziału nie ma, wiadomo, że jesteśmy równie sprawnie manualnie i równie wytrzymałe. Ginekologia daje nam, kobietom, możliwość dostosowania pracy do życia rodzinnego. Nie możesz na danym etapie dyżurować, przechodzisz w tryb pracy w poradni, możesz pracować na oddziale, w poradni przyszpitalnej, konsultować. Mamy szeroki zakres działań nie tylko w ginekologii, położnictwie, lecz także uroginekologii, endokrynologii ginekologicznej, niepłodności i w końcu w tym, czym się również zajmuję – w ginekologii regeneracyjnej i rekonstrukcyjnej. Moim zdaniem węższe wyspecjalizowanie się nie jest niczym złym. Jeśli moja pacjentka zajdzie w ciążę, przesyłam ją komuś, komu ufam, a kto zajmujesz się opieką nad ciężarnymi. Najmniejsze ryzyko popełnienia błędu i przeoczenia czegokolwiek w ciąży jest przecież wtedy, kiedy nie robisz nic innego, tylko prowadzisz ciąże. Sama też nie prowadziłam swojej własnej i zaufałam koleżance z pracy, która na położnictwie zjadła zęby. Jej doświadczenie dało mi poczucie bezpieczeństwa i w ten sam sposób kieruję swoje pacjentki. Wiadomo, że najlepiej będzie robiła USG osoba, która prawie w ogóle niczym innym się nie zajmuje. To wyuczenie powtarzalności. W naszej klinice wykonujemy zabiegi bardzo dobrze, dlatego że wykonujemy ich naprawdę dużo. Pacjentki są zadowolone z efektów, bo mamy największe doświadczenie przede wszystkim, jeśli chodzi o kwalifikację pacjentek, to szalenie ważne. Im mniej inwazyjny jest zabieg, tym ważniejsza jest kwalifikacja. Poza tym każdy zabieg nie jest do wszystkiego, wbrew temu, co nam wmawiają firmy, które sprzedają sprzęty i produkty.

 

Gdy zaczynałaś pracę jako rezydentka położnictwa i ginekologii, jak dawałaś sobie radę w tragicznych sytuacjach, gdy porody nie miały szczęśliwego zakończenia?

Pracowałam w szpitalu, który miał trzeci stopień referencyjności, więc bardzo duży odsetek ciężarnych był z patologią ciąży. Niektóre tragiczne historie czasem zdarzały się na moim dyżurze, gdy byłam akurat przy pacjentce. Nieprawdą jest, że lekarz nie przeżywa tragedii pacjentki – przeżywa, i to bardzo. Jednak ja od samego początku miałam umiejętność oddzielenia tego życia szpitalnego od domowego. Wiadomo, że gdy byłam przybita, pytali mnie w domu o to, co się działo w pracy, ale nigdy nie wchodziłam w medyczne szczegóły. Chyba że przez przypadek byłam częścią sprawy medialnej i siłą rzeczy czekały mnie przesłuchania prokuratorskie. Wówczas rodzina wiedziała więcej i chciała mnie w tym wesprzeć. Uważam, że to duży mankament naszych studiów – że nikt nas nie uczy rozmawiać z pacjentami w tak trudnych sytuacjach. Pamiętam jak przez mgłę zajęcia psychologiczne, jeśli jednak ktoś by nam powiedział, jak mieć odpowiedni kontakt z pacjentem, relacje z personelem i przede wszystkim jak sobie radzić z własnymi emocjami w ciężkich sytuacjach, byłoby łatwiej. To powinno być mocno wałkowane na studiach, bo depresje i samobójstwa są dużym problemem wśród medyków, jesteśmy pod tym względem bardziej zaniedbani niż inne grupy zawodowe. Bardzo dużo dawała mi wtedy obecność mojego zespołu w pracy. Wiesz, inaczej jest mieć kolegów z biura od godziny 8 do 16, po południu zamknąć laptopa i wyjść do domu, a inaczej mieć współpracowników w skrajnie stresujących sytuacjach, z którymi jesteśmy po 24 godziny, wspólnie pracujemy, jemy i próbujemy przeżyć dyżur. Gdy w nocy na dyżurze dzieje się coś tragicznego, nie można pójść w kąt i się wypłakać albo nawet spokojnie przegadać to, co właśnie się wydarzyło, dlatego że jest mnóstwo innych pacjentek, którym jesteśmy potrzebni. Trzeba skończyć to, co się robiło, chociaż jest się strutym. Są chwile, gdy wszyscy siedzą i się nie odzywają albo próbują analizować, dlaczego się to wydarzyło. Trzeba jednak zaczekać z przemyśleniami do rana i dopiero po zejściu z dyżuru jest czas na zastanowienie się nad własnymi emocjami.

 

Jak jako ginekolożka z takimi doświadczeniami i wiedzą, co może się wydarzyć, przechodziłaś przez własną ciążę?

Pierwszą ciążę, bliźniaczą, poroniłam. Wydawało mi się, że przejdę przez to racjonalnie, tak jak przedstawiam to swoim pacjentkom, bo staram się być dla nich wsparciem, wytłumaczyć, że to nie ich wina. Kobiety tracące ciążę najczęściej zagrzebują się w nadmiernym analizowaniu, dlaczego tak się wydarzyło, co zrobiły źle. Byłam już na takim etapie ciąży, że wszyscy wiedzieli, nie dyżurowałam. I potem po prostu nagle musiałam po weekendzie, podczas którego to się wydarzyło, wrócić do pracy. Weszłam więc na oddział i od razu zastrzegłam, żeby nikt mnie nie poklepywał ani pocieszał, bo z medycznego punktu widzenia wiemy, co się wydarzyło. Po niedługim czasie zaszłam w ciążę drugi raz i do 10. tygodnia nikomu o tym nie mówiłam, nawet sama sobie robiłam USG przezpochwowe (śmiech). Chociaż było to bardzo komiczne, chciałam sama przejść przez ten pierwszy trymestr i mieć pewność, że jest dobrze. Nie było łatwo, ale to, co chciałam dojrzeć w badaniu – dojrzałam. Urodziłam zdrowego synka, jednak czas ciąży i połogu nie był dla mnie łatwy, trwała epidemia COVID-19, panowała atmosfera strachu, do tego uczyłam się wtedy też do egzaminu specjalizacyjnego. Ze względu na epidemię mąż nie mógł być obecny przy porodzie, a samo przyjście na świat syna było okupione sporym stresem. Urodziłam nieplanowanie, rano poczułam się źle, mąż przywiózł mnie do szpitala, nie mogli wyczuć tętna syna, miałam stan przedrzucawkowy, zrobiono mi natychmiast cesarskie cięcie. A gdy pojawiło się dziecko, nagle pojawiło się również poczucie stagnacji. Wszyscy wokół mówili: „Aaa, spoko, dobrze, że jesteś ginekologiem, wiesz, jak się nim zajmować”. A ja tego kompletnie nie wiedziałam, nie potrafiłam założyć pampersa, nie umiałam sama go wykąpać. Nie miałam na starcie tego niesamowitego, opisywanego przez kobiety kontaktu z dzieckiem. Pandemia trwała w najlepsze, więc siedzieliśmy zamknięci w domu, spędzałam czas głównie z tatą i mężem. Sytuacja zaczęła się poprawiać, gdy zaczęłam terapię online z powodu baby blues. To, że się na nią zdecydowałam, zawdzięczam przyjaciółkom i mojej młodszej siostrze, które zrobiły interwencję. Przyjechały nagle do mnie bez zapowiedzi i powiedziały: „Co się z tobą dzieje? Nie odzywasz się, nie odpisujesz, zdawkowo nas zbywasz, coś jest nie tak!”. Pogadałam z nimi na spokojnie i gdy odjechały, umówiłam się od razu na terapię.

lek. med. Martyna Sikora-Jajani

To był klasyczny baby blues?

Tak, połączony z nieprzerobioną żałobą po śmierci mamy, to się na siebie nałożyło. Teściowie mieszkają bardzo daleko, bo mąż jest Hindusem, nie mam też babci i zwyczajnie brakowało mi po porodzie kobiecego wsparcia. Na szczęście terapia bardzo pomogła, a kolejną rzeczą, która postawiła mnie na nogi, był powrót do pracy. Gdy synek skończył 10 tygodni, pojawiła się u nas niania. Ten krok doradzała również terapeutka, gdy opowiedziałam jej, jak wyglądało moje życie przed urodzeniem dziecka. Powiedziała, że dobrze zrobi mi pojawianie się w gabinecie na kilka godzin, dwa dni w tygodniu. I miała rację. Jednak niektóre moje pacjentki nie zachowywały się wtedy w duchu sisterhood. Gdy odchodziłam na macierzyński, lamentowały: „O, Boże, kiedy pani wróci?”, a po powrocie, gdy sama miałam jeszcze momenty zwątpienia, czy dobrze robię, na powitanie pytały: „O, matko, jak mogła pani zostawić takiego małego dzidziusia? Co on biedny teraz robi?”. Drążyły temat, czy nie jest mi ciężko zostawić go obcej kobiecie. Uważam, że skoro ja nie wypowiadam się na temat kobiet, które biorą 12 miesięcy macierzyńskiego, następnie kilka lat wychowawczego i w tym czasie zachodzą w kolejną ciążę, więc w rezultacie przez wiele lat nie pracują, to dlaczego ktoś ma komentować moje postępowanie i uważać, że jestem gorszą matką, dlatego że wróciłam do pracy wcześniej? W tamtym czasie oprócz tego, że praca była mi potrzebna, żebym poczuła się lepiej, nasza klinika zaczynała rozkwitać i byłam też w niej potrzebna.

 

Otworzyłaś klinikę w bardzo młodym wieku, skąd tyle odwagi?

To był „secret project” dwójki małolatów, bo organizowaliśmy wszystko w ukryciu przed przełożonymi. Zaczęło się od tego, że razem z kolegą z oddziału, Dawidem (dr. Dawidem Lisieckim – przyp. red.), już trochę podyżurowaliśmy, zobaczyliśmy, jak wygląda praca w szpitalu, i pomyśleliśmy sobie: „Kurde, musimy mieć jakąś inną opcję na życie. Może wypali, może nie, ale zaryzykujmy”. Nie robiliśmy tego z powodu finansów, bo płace w szpitalu zaczynały rosnąć, a trzeba pamiętać o tym, że na początku pracowałam za darmo, później dostawałam 1500 zł brutto i 18 złotych za godzinę dyżuru lekarskiego, więc przeskok, który pojawił się po strajkach rezydentów, na pensję w wysokości kilku tysięcy brutto i większą stawkę za dyżury, był dla nas miłym zaskoczeniem. Chodziło nam o warunki w szpitalu zarówno dla nas, jak i pacjentek oraz brak możliwości nauki w taki sposób, w jaki chcieliśmy. Za szpitalne wynagrodzenie nie mogliśmy się dodatkowo szkolić, na wszystkie wyjazdy, kongresy i szkolenia za granicą pożyczaliśmy pieniądze od rodziny i dorabialiśmy, dyżurując w innych placówkach nocami i w weekendy. Od początku baliśmy się, że ktoś ze szpitala nas przyblokuje w tej decyzji, że ulegniemy „dobrym” radom otoczenia i nabierzemy obaw, czy nie ryzykujemy zbyt dużo. Stwierdziliśmy, że skoro sami nakręciliśmy się we dwójkę, to albo przetrzemy szlaki i sprawimy, że młodzi ludzie staną się odważniejsi w realizowaniu własnych projektów, albo rozwalimy kupę pieniędzy i będziemy zastanawiać się później, na jakim SOR-ze się zatrudnić, żeby to odrobić (śmiech). Gdy już mieliśmy klinikę, a było to na trzecim roku specjalizacji, poszliśmy do swoich przełożonych i przyznaliśmy, że odstawiliśmy taki numer (śmiech). A że oni już nas znali, lubili i cenili jako dobrych pracowników, dali dobre rady zawodowe i powiedzieli, że nie zostało im nic więcej jak życzyć, nam powodzenia.

lek. med. Martyna Sikora-Jajani

Założenie spółki z kimś wymaga dużej dawki zaufania. Dlaczego to właśnie Dawid został Twoim wspólnikiem?

Znamy się od czasu studiów, lepiej poznaliśmy się podczas specjalizacji. Jesteśmy kompletnymi przeciwieństwami, ale myślę, że od początku, gdy rzuciliśmy się na ten biznesowy pomysł, wiedzieliśmy, że możemy liczyć na siebie w każdej sytuacji. I nawet gdy się sprzeczamy, to zawsze gdy dzieje się coś poważnego w firmie lub w naszym życiu prywatnym, rozumiemy się bez słów. Jednocześnie nie jesteśmy ani nigdy nie byliśmy w żadnym związku poza koleżeńskim – mam męża, Dawid żonę, to, że nie jesteśmy parą, na pewno ułatwia nam relacje w pracy. Myślę, że ta niełatwa droga, którą przeszliśmy razem w szpitalu, umocniła nas. Wszystkie trudne sytuacje na dyżurach, o które pytałaś, budują zupełnie inny poziom zaufania. Gdy ktoś jest z tobą w bardzo trudnych momentach i razem dajecie z siebie wszystko, by wyleczyć lub uratować drugiego człowieka – to tworzy więzi na zupełnie innym poziomie. Do tego jest to praca w szpitalu, który jest miejscem dziwnych zależności, nepotyzmu i relacji, jakich w innych placówkach nie ma. Mieliśmy tam też wspólnych wrogów i przyjaciół, bo wiadomo, że gdy jest się rezydentem, to jesteśmy „my” i „oni” (śmiech). No i połączył nas wspólny secret project, o którym nikt nie mógł się dowiedzieć. Również w klinice przeszliśmy razem trudne początki, bardzo chętnie o nich opowiadam wszystkim, którzy mają pomysł otwarcia własnej placówki. Bo z planem otwarcia kliniki jest trochę jak z kobietą oczekującą dziecka. Większość matek opowiada, że małe bobaski są słodkie, życie z nimi cudowne, a macierzyństwo to najlepsze, co mogło przytrafić się w życiu. Mam wrażenie, że właściciele firm mają podobnie, chcą, żebyś była w tym samym syfie, a później, gdy założysz spółkę, wszyscy nagle twierdzą, że to normalne, że nie jest kolorowo. Ale po co tym ludziom opowiadać bzdury? W naszym przypadku świetnie sprawdza się jasny podział obowiązków. Mam szczęście, że Dawid lubi dokumenty i bardzo skrzętnie ich pilnuje, a ja z kolei jestem head hunterem, jeśli chodzi o zasoby ludzkie, i ponieważ prowadzę szkolenia dla lekarzy, jestem bardziej obecna w social mediach. On za bywaniem tam nie przepada. Biorę też udział w różnych wydarzeniach edukacyjnych dla kobiet. Rola Dawida w firmie jest nieoceniona, jeśli wyjeżdża na urlop, to staramy się w klinice przeżyć i przeczekać jakoś, aż wróci, mając nadzieję, że ja niczego organizacyjnego przez ten czas nie spartaczę. Kłócimy się o dużo rzeczy, ale wykonujemy ten sam zawód i w kwestiach medycznych zawsze patrzymy w tę samą stronę. Bardzo łatwo nam ustalić wspólne standardy, jeśli chodzi o ginekologię, asystę do zabiegów, warunki zabiegowe, procesy lecznicze.

 

Przyznajesz się do początkowych niepowodzeń. Jakie były Wasze pierwsze biznesowe, wpadki?

Oooo, trochę ich było (śmiech). Pierwsza już na starcie – wybraliśmy model biznesowy „brak planu biznesowego”. Uważam, że uprzedzając o możliwych błędach, mogę wspierać przyszłe sukcesy innych. Dzisiaj nasza placówka jest bardzo rozwinięta, mamy mnóstwo sprzętów i przede wszystkim 10 lat doświadczenia. Zaczynaliśmy od dwóch gabinetów, teraz mamy ich pięć, współpracujemy z 20 specjalistami, mamy zaplecze urofizjoterapeutyczne, mamy seksuolożkę, wszystko, by spełniać potrzeby pacjentek. Ale początki były niełatwe. Wszystko zaczęło się od tego, że byliśmy z Dawidem po serii dyżurów, bardzo obciążających i psychicznie, i fizycznie. Pojechaliśmy na kongres, wśród wystawców zatrzymaliśmy się przy stoisku ITP, rozmawialiśmy z przedstawicielami marki i oglądaliśmy laser Monalisa. Zaczęliśmy rozmawiać półżartem, że może byśmy kupili taki sprzęt i otworzyli własny biznes. Potem przez wiele dni wracaliśmy do tego pomysłu, np. wymyślając, jak nazywałaby się nasza klinika. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że myślimy już o tym całkiem poważnie. Skontaktowaliśmy się z firmą ITP, by poznać warunki finansowe. Były dla nas wtedy z kosmosu, w ogóle nie mieliśmy takich pieniędzy. Ale zdecydowaliśmy się i wzięliśmy kredyt na urządzenie. Kolejny etap naszego biznesplanu, którego nie polecam – dopiero wtedy zaczęliśmy szukać lokalu. Kupiliśmy laser, był już niemal w drodze, a ja miałam z tyłu głowy, że może nawet będę musiała go wstawić do garażu. Udało się na szczęście znaleźć lokal, władowaliśmy w niego mnóstwo pieniędzy, żeby wyglądał tak, jak chcemy, i był zgodny z wszystkimi zaleceniami i normami medycznymi. Ściągnęliśmy do pracy naszego przyjaciela z roku, który jest urologiem, dr. Mateusza Kamińskiego, i wystartowaliśmy we troje. Otworzyliśmy kalendarze i nagle zdziwienie – nikt się nie zapisał, bo nikt nas nie zna. Nie pomyśleliśmy o tym, że nie mamy żadnej bazy pacjentów, dopiero przecież zaczęliśmy specjalizację, nie pracowaliśmy nigdzie prywatnie. Model biznesowy był taki, że nie mieliśmy nawet pani w rejestracji, sami po godzinach sprzątaliśmy gabinety. Pełniliśmy funkcję wszelkich pracowników zatrudnianych w klinikach, ale dzięki temu dowiedzieliśmy się też, czego oczekujemy od tych, których chcemy zatrudnić w przyszłości. Ginekologia estetyczna była wówczas, w 2016 roku, w powijakach. Tata doradził mi, że musimy być na portalu znanylekarz.pl. I miał rację. Na początku, gdy zapisała się jedna pacjentka albo dwie, dzwoniliśmy do siebie pełni ekscytacji (śmiech), żeby się pochwalić tym sukcesem. W tym czasie ponosiliśmy niemałe koszty związane z utrzymaniem kliniki: płaciliśmy za jej wynajem, ratę za laser, a niedługo potem okazało się ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu (śmiech), że mając gabinet ginekologiczny, potrzebujemy USG. Zaczęliśmy jeździć na więcej szkoleń, przyjmowaliśmy „po swojemu”, starając się nie tylko zapewniać pacjentkom kompleksową opiekę medyczną, lecz także dbać o ich dobre samopoczucie. I w końcu rozeszło się pocztą pantoflową, że u nas jest bardzo miło, że zawsze wysłuchamy pacjentki, nikt nikogo nie wyśmiewa, można przyjść do nas z każdym problemem zdrowotnym, tym najbardziej intymnym też, a my będziemy działać bez żadnego oceniania. Z czasem pojawiało się coraz więcej informacji o nas na znanylekarz.pl i w końcu ruszyło to na tyle, że przestaliśmy na co dzień martwić się o pieniądze na koszty, a zaczęliśmy myśleć o rozwoju. Po drodze jeszcze straciliśmy sporo pieniędzy na reklamy, które oferowały nam firmy niemające zielonego pojęcia o marketingu medycznym. Nie przewidzieliśmy też, że nazwa kliniki w przyszłości nieco ograniczy naszą działalność. W Intima Art & Este ciężko nam się przebić z medycyną estetyczną, bo zapisaliśmy się jako klinika, w której korzysta się z zabiegów urologii, ginekologii, proktologii, czyli jako miejsce, w którym rozwiązujemy problemy intymne. Choć mamy wciąż lekarkę, która wykonuje zabiegi medycyny estetycznej, nie na nich opieramy działania. Z takich wpadek, które mogą zagrażać nowym osobom z branży – szybko nauczyliśmy się, że nie można ślepo ufać sprzedawcom urządzeń na rynku estetycznym. To, co ma rozwiązywać masę problemów, bywa totalną bzdurą. Trzeba podchodzić do tematu w swój własny, wypracowany sposób, zwłaszcza że ginekologia rekonstrukcyjna i regeneracyjna to wciąż nowa działka. Wszystko, co zostało wprowadzone na rynek poza laserem, to kwestia ostatnich lat.

lek. med. Martyna Sikora-Jajani

A jak rozwijacie klinikę dzisiaj?

Ginekologia estetyczna jest bardzo dynamiczna, rozwojowa, mamy z Dawidem dużo pomysłów, które wymagają ciągłych nakładów finansowych. Czasem musimy się otwierać na nowe rozwiązania i np. zapraszać do współpracy specjalistów, o których wcześniej w ogóle nie myśleliśmy. Jednak staramy się na bieżąco realizować potrzeby naszych pacjentek. Ja jestem godna podziwu wobec osób, które swój biznes dźwigają w pojedynkę. Uważam, że bez Dawida nie poradziłabym sobie sama, i mam cichą nadzieję, że on sądzi tak samo (śmiech). Jeśli chodzi o pacjentki, zawsze patrzymy w tę samą stronę, nawet kosztem nakładów finansowych i pracy. Naszym priorytetem jest to, by pacjentki się czuły zaopiekowanie w każdym wymiarze, wynika to głównie z wybranej przez nas specjalizacji, bo panie dzielą się z nami swoimi najskrytszymi problemami. Specjalizacje takie jak urologia, ginekologia czy proktologia wymagają specjalnego podejścia do pacjenta, zaufania, przyjaznego nastawienia całego personelu, każdy jest ważny w zespole, od recepcjonistki po osobę, która obsługuje nasze social media.

 

Większość dobrych opinii w internecie opiera się na tym, że poświęcacie pacjentkom mnóstwo czasu.

To prawda, zawsze uważnie ich słuchamy, wizyty u nas trwają 40 minut albo po prostu tyle, ile potrzeba, nikt nikogo nie pospiesza. Jednak mamy ten czas dlatego, że nie pracujemy na NFZ. Szczerze podziwiam osoby, które tak pracują, to naprawdę bardzo ciężkie zajęcie wymagające ogromnych pokładów energii. Jeśli wszyscy chcieliby odejść do prywatnych placówek, część kobiet zwyczajnie zostałaby bez opieki. Pracowaliśmy w tym systemie kilka lat, więc gdy moja pacjentka narzeka, że lekarz na NFZ jest zły, bronię go, bo byłam w tym samym miejscu. Lekarz w państwowej poradni ma kilka minut na pełną wizytę. Jeśli pacjentka przychodzi zimą, musi zdjąć wszystkie warstwy ubrań, a potem je przed wyjściem włożyć, być może potrzebuje przed badaniem skorzystać z toalety, ginekolog musi przeprowadzić wywiad, zbadać, zdiagnozować, zaordynować leczenie, wypełnić dokumenty. Czyli w praktyce albo musi się oprzeć na tym, co na szybko powiedziała pacjentka, albo na tym, co zobaczył w badaniu. Nie zapytać o coś, pominąć jakąś kwestię lub nawet nie popełnić błędu w tym tempie – to naprawdę wielka sztuka. Do tego za tak wyczerpującą pracę lekarz nie dostaje stosownego wynagrodzenia. Praca w NFZ jest wypełniona wieloma absurdami, których personel medyczny nie może przeskoczyć. Pamiętam taką sytuację, gdy pracowałam na SOR-ze w jednym z wielkich szpitali w Łodzi i od listopada do końca roku nie można było zlecać badań moczu, bo skończyły się kubki na próbki. Trzeba było czekać na nowy przetarg przez ponad miesiąc bez możliwości zlecania tego podstawowego badania. W awaryjnej sytuacji pożyczali nam je koledzy z oddziału.

 

Nawiązując do NFZ – informujesz swoje pacjentki, które zabiegi może wykonać bezpłatnie zamiast w Twoim gabinecie?

Wiem, że nie jestem rekinem biznesu, ale zawsze wyjaśniam podczas wizyty, co można zrobić nieodpłatnie w państwowym szpitalu. Nigdy nie straszę nikogo NFZ, by zatrzymać go w swojej klinice. Wszystkie zabiegi wykonywane za pomocą urządzeń i laserów wciąż nie są dostępne w państwowych szpitalach, bo są zwyczajnie zbyt drogie. Jest jednak dużo bezpłatnych operacji dla kobiet i przez ostatnie lata wiele na szczęście się zmieniło w przypadku pewnych procedur, np. obniżenia narządu lub nietrzymania moczu. W naszej klinice wszyscy otrzymują kompletne informacje dotyczące możliwości leczenia. Wyjaśniam np., że zabieg plastyki pochwy czy plastykę krocza najlepiej wykonać u lekarza, który to robi często – nie ma to znaczenia, czy komerecyjnie, czy na NFZ. Wciąż nie są refundowane labioplastyka i plastyka napletka łechtaczki, a co za tym idzie – nikt nie ma takiego doświadczenia jak ten, kto robi to prywatnie, i to tak jak my, czyli bardzo często, kilka razy w tygodniu. Oprócz tego zawsze staram się, by pacjentki uczestniczyły w procesie decyzyjnym, gdy przedstawiam możliwe sposoby leczenia. Zauważyłam pod tym względem dużą różnicę między polskimi i włoskimi lekarzami, gdy byłam na Erasmusie w Mediolanie. Z ogromną łatwością podejmujemy decyzję za pacjentkę, tak prowadzimy rozmowę, jakby już ta decyzja zapadła na początku, jest podjęta i nie ma o czym dalej rozmawiać. To też się na szczęście zmienia. Dużą różnice widzę też na szkoleniach, które prowadzę. Jeszcze kilka lat temu, gdybyś powiedziała mi, że będę szkolić starszych od siebie lekarzy, to uśmiałabym się i powiedziała, że na pewno nie znasz realiów polskiego światka medycyny. Teraz zmienia się to zwłaszcza w branży ginekologii regeneracyjnej i rekonstrukcyjnej – tu szkoleń, podczas których można czegoś nowego się nauczyć, poszukuje się pocztą pantoflową. Poza tym jest ciągle grupa starszych lekarzy, która woli niczego nowego się nie uczyć, niż przyjechać, żeby – nie daj Boże – szkoliła ich jakaś gówniara. Ale nawet gdy ktoś mi zwracał uwagę na młody wiek, potrafiłam sobie dać radę z takimi osobowościami. Przeszłam już tyle w życiu, że chyba obrałam inną skalę przejmowania się i to pewnie doprowadziło mnie do miejsca, w którym jestem. Na pewne rzeczy nie zwracam uwagi z premedytacją, pewnych nie zauważam po prostu, co pewnie jeszcze bardziej wyprowadza z równowagi osoby, które próbują mi sprawić przykrość.

 

Czym się kierujesz, organizując szkolenia i konferencje?

To, co charakteryzuje Agnieszkę Nalewczyńską, Paulinę Malarkiewicz, Agnieszkę Harabin-Matysiak i mnie w naszych działaniach, to fakt, że organizujemy je w taki sposób, w jaki chciałyśmy kiedyś, by ktoś zorganizował je dla nas. I to się naprawdę sprawdza – wiele osób chce do nas przyjeżdżać i się uczyć. Konferencje robimy raz w roku, warsztaty zazwyczaj są w małych grupach, a nawet w formule jeden na jeden. Gdy ktoś wyjeżdża ode mnie ze szkolenia, wie od razu, jak ma pracować, otrzymuje gotowe narzędzia do pracy, bo stawiam mocno na praktykę. Razem z dziewczynami, lekarkami, mamy ten sam punkt widzenia w kwestii organizacji wydarzeń, ale wcześniej byłyśmy w tym osamotnione, myślałyśmy, że się nie przebijemy. Jednak udało się, działamy wspólnie, mamy bardzo dużo różnych pomysłów, napędzamy się nawzajem, ufamy sobie, jesteśmy wobec siebie lojalne i poza tym prywatnie się przyjaźnimy. Były nawet pytania, czy przyjaźnimy się na pokaz, czy z sobą nie rywalizujemy. Nigdy nawet nie wpadłabym na taki pomysł. Zawsze robiłam swoje, parłam do przodu, kibicując innym. Pamiętam, gdy pierwszy raz, pojechałam na szkolenie prowadzone przez Agnieszkę Nalewczyńską, o której już wiele słyszałam. Szkolenie dotyczyło zabiegu, który już umiałam wykonywać (śmiech). Pojechałam tylko po to, żeby ją poznać i zobaczyć, jak ona pracuje, i się przekonać, czy to, co niej słyszałam, to prawda. Bo wbrew pozorom nie mówiono o niej samych dobrych rzeczy. Zszokowało mnie to, jak wspaniale je poprowadziła, zrozumiałam, że te negatywne opinie były kwestią zawiści. Poza tym Agnieszka buduje markę osobistą również w social mediach, a nie wszystkim się to podoba. Uważam, że my, lekarze, musimy się komunikować z pacjentami również za pomocą tego kanału. W sieci istnieje mnóstwo kont, które edukują, prowadzą je lekarze wielu specjalizacji – diabetolodzy, endokrynolodzy. To jest ogromna umiejętność – potrafić przekazać wartościową wiedzę w prosty sposób. Sądzę też, że te osoby, którym przychodzi to łatwo, od zawsze były po prostu wspaniałymi lekarzami dla swoich pacjentów podczas wizyt i dlatego im to teraz tak naturalnie wychodzi.

lek. med. Martyna Sikora-Jajani

Czy Twoje pacjentki mają z Tobą łatwy kontakt również przez social media?

Oj tak, wstyd przyznać, ale obecnie niespecjalnie mam jakiś work-life balance. Komunikuję się z pacjentkami prawie przez całą dobę, mój numer telefonu jest wszędzie, mój e-mail również, każdy może napisać do mnie na Instagramie. Bywa, że gdy zaniepokojona pacjentka wysyła wiadomość, od razu odpisuję bez względu na to, czy to sobota, niedziela, czy Wigilia. I czasem odpisuję wprost, że mam chwilę, bo syn chory, nie daje mi spać, a pacjentka odpowiada, że umęczona karmi drugą godzinę piersią. I tak sobie siedzimy i nagrywamy głosówki. Nie jest to superprofesjonalne, ale znasz mnie, nie rozmawiamy z sobą pierwszy raz, zawsze mówię szczerze (śmiech).

 

Opinie na Twój temat w internecie są bardzo pozytywne, przedstawiają cię jako osobę empatyczną, wspierającą, pozytywną. Ale jesteśmy tylko ludźmi i są różne osoby, również takie, które trudno polubić.

Nigdy nie nastawiam się w żaden sposób do pacjentki. Po latach pracy nauczyłam się obserwować ją od wejścia, w jaki sposób wchodzi, siada, jakie są pierwsze słowa, a gdy zadaję pytanie: „W czym mogę pomóc?”, słucham, czy reaguje pewnością siebie, czy płaczem. Czasem wymienia na starcie listę objawów, które kompletnie nie trzymają się kupy, więc muszę drążyć, by wyciągnąć z niej, z czym naprawdę do mnie przyszła, bo widzę, że nie jest jeszcze gotowa na tym etapie rozmowy, by mi wszystko powiedzieć. Bywa też tak, że jedna wizyta to za mało i za pierwszym razem jeszcze się nie otworzy. Mam pacjentki, które często mają bardzo ciężki wywiad, były molestowane i fizycznie, i psychicznie, tematy, które poruszamy, bywają ciężkie, przekładają się na ich życie. Niektóre kobiety przychodzą z trudnymi dolegliwościami, np. z wulwodynią lub pochwicą, a te powodują też problemy natury psychologicznej. Mam sporo pacjentek po rozwodzie, które chcą wejść w kolejną relację z impetem, z czystą kartą, są już po menopauzie. Mówią, że gdy uda im się kogoś poznać, nie chcą się już zastanawiać nad tym, czy dobrze wyglądają, przejmować się nietrzymaniem moczu podczas zajęć tanecznych, na które chodzą z koleżankami, lub chcą po prostu mieć udany seks z nowym partnerem bez zamartwiania się o suchość pochwy. Wiele kobiet wymaga wsparcia psychologicznego, zwłaszcza te, które były w niezdrowych, mocno zależnych związkach, zakończonych niekulturalnym rozwodem. Bywa, że nawet na sali sądowej usłyszały z ust eksmęża, że przyczyną rozpadu pożycia po urodzeniu dzieci był brak satysfakcji z seksu, ponieważ żona ma zbyt luźną pochwę. Te kobiety zazwyczaj zaczynają w moim gabinecie płakać od wejścia, bo nie wiedzą, jak to zakomunikować. Zdają sobie sprawę, że teoretycznie nie powinny się tym przejmować, bo żyjemy w takim świecie, w którym powinnyśmy mieć przysłowiowe jaja ze stali, a faceci powinni nas ruszać najmniej. Ale to, co usłyszały, potrafi niesamowicie skrzywdzić. Pytam więc wtedy spokojnie, ale stanowczo: „Partner narzeka na słabsze odczucia i luźność pochwy. OK, a czy mówiła mu pani, że powinien się udać do urologa, bo objętość penisa wraz z wiekiem znacząco się zmniejsza i może trzeba podziałać w tym temacie? Może u pani wszystko jest w porządku, a to on traci na obwodzie i jest mu za luźno?”. I już widzę, że zaczynamy inną rozmowę, niektóre pociągną ostatni raz nosem i przestają płakać, bo czują, że staję po ich stronie. Jeżeli samej pacjentce nie przeszkadza to, że zaczyna czuć gorzej partnera albo nie ma innych objawów luźnej pochwy, utrudniającej jej życie, jeśli nie chce robić zabiegu dla siebie, ja go nie wykonam. Chcę mieć absolutną pewność, że to tylko jej decyzja. Nikt inny nie ma prawa decydować o tym, że powinna zoperować przerośnięte wargi, za duże uszy czy krzywy nos. Zwłaszcza że dużo zabiegów wymaga potem od niej niełatwej rekonwalescencji. Jeśli jednak decydujemy się już na zabieg, musi wiedzieć, jak będzie wyglądała na każdym etapie gojenia. Mam zdjęcia innych kobiet, które przeszły operację, dzień pod dniu, i te lepsze i te gorsze, żeby zaznajomić ją z wszystkimi możliwościami. Chcę też, żeby miała pewność, że będę dostępna dla niej, uważam, że to zbyt intymne procedury, by musiała jechać na izbę przyjęć, gdy cokolwiek ją zaniepokoi. Często wałkuję podczas kwalifikacji, zabiegu i po nim, co może się wydarzyć i czym nie warto się przejmować, by czuła się bezpiecznie. Niektórzy mogą mi zarzucić, że za bardzo skracam dystans. Ale też potrafię się dostosować do potrzeb, oczekiwań i osobowości pacjentki. Znasz mnie, wiesz, jak lubię dużo mówić, ale uwierz – potrafię się nie odezwać słowem podczas trzygodzinnego zabiegu, jeśli pacjentka tego potrzebuje. Co prawda umieram w środku kawałek po kawałku, a pierwsza osoba, która mnie potem spotka, ma niewesoło, bo wystrzeliwuje z siebie tyle słów na minutę, że czasem sama nie rozumiem, co mówię (śmiech).

lek. med. Martyna Sikora-Jajani

Zdarza Ci się odmawiać wykonania zabiegu?

Nie wykonam go, gdy pacjentka ma własną wizję, a ja wiem, że dana procedura na pewno nie zadziała. Czasem słyszę wręcz: „Ale ja chcę ten zabieg. Jeśli coś nie wyjdzie, to nie będę miała roszczeń”. Odpowiadam, że takie rzeczy mamy wpisane w zgodzie na zabieg od początku istnienia kliniki, to dla nas żadna nowość (śmiech). Wpisuję w historię leczenia, że takiej procedury nie wykonam, ale gwarantuję, że są osoby, które zrobią to bez zająknięcia. W sumie nie wiadomo, co gorsze – czy to, że ginekolodzy wykonają te zabiegi z niewiedzy, że nie uzyskają efektu, czy to, że mimo że zdają sobie sprawę, że nie będzie efektu, to i tak „nie zaszkodzi”, bo są mało inwazyjne. Komuś się wydaje, że przez taki jednorazowy zastrzyk finansowy złapał pana Boga za nogi, ale nie myśli o tym, że ginekologia estetyczna w głównej mierze, mimo prężnie działającego internetu, opiera się na poczcie pantoflowej. Informacje o braku efektów zaraz się rozejdą, prosta sprawa. Wracają do mnie pacjentki, które mówią, że nie zakwalifikowałam ich do zabiegu, wykonały go gdzie indziej, ale wracają niezadowolone i proszą o pomoc. Nie ukrywam, że odczuwam wtedy lekką nutkę satysfakcji, chociaż staram się nie dać tego po sobie poznać. Ciężko, bo mam bogatą ekspresję wypisaną na twarzy, a nie korzystałam jeszcze z botoksu, po mnie wszystko widać, a moja twarz zdaje się mówić jeszcze więcej niż moje usta. Mam w sobie jednak zwyczajną, ludzką uczciwość i empatię, a ponieważ jestem właścicielką kliniki, nie muszę się przed nikim tłumaczyć z własnych decyzji. W przypadku każdej pacjentki mam plan B. Wyjaśniam, że jeśli coś nie wyjdzie, zrobimy inne procedury, zmniejszę kwotę za zabiegi, a jeśli pacjentka będzie chciała, zaproszę ją na bezpłatne szkolenie. Tak kombinuję, żeby była zadowolona, i tak właśnie staraliśmy z Dawidem dobierać współpracowników, by prezentowali podobną etykę w pracy. Mamy absolutną pewność, że nikt z nas nie chce pacjentów oszukiwać, namawiać na diagnostykę lub zabiegi, które przyniosą klinice pieniądze, ale nie będą miały sensu.

 

Spotkałaś się w życiu zawodowym z praktykami nie na miejscu, które krzywdziły pacjentkę?

Wielokrotnie, szczególnie jeśli chodzi o zabieg labioplastyki. Jedna z pań podczas zabiegu labioplastyki, chociaż nie zgłaszała uczucia luźności, dostała gratis zwężenie wejścia do pochwy. Lekarz zauważył, że ma bliznę po nacięciu krocza, więc przy okazji znieczulenia wykonał taki zabieg, choć w ogóle jej o tym nie uprzedził. A co, jeśli partner ma obwód prącia większą niż średnia krajowa? Musimy takie krocze, zbyt mocno zszyte, potem nacinać i leczyć. Sam fakt, że ktoś sobie w ogóle tego nie życzył przypomina mi trochę sytuację z porodówek, kiedy ginekolog pytał: „To jeszcze jeden szew dla męża?”. Ja jako młoda lekarka w takich sytuacjach gotowałam się w sobie. Wiem, jak wielkim stresem jest sam poród, więc gdy jakiś pan próbował mnie namówić, żebym partnerkę zszyła „dwa guziki wyżej”, to potrafiłam wypalić, żeby pochwę żony zostawił w spokoju, a sam skorzystał z zabiegów powiększania penisa. To kończyło najczęściej temat, przy okazji widziałam wdzięczność w oczach pacjentki. Do dzisiaj w moim gabinecie zdarza się, że z kobietą przychodzi mężczyzna, który ma zapędy pełnienia nad nią funkcji zarządczej. Oj, szybko gaszę takich osobników! Najlepiej, jak ktoś pisze skargę na dr Martynę Sikorę, z prośbą, by przekazać ją do właściciela kliniki, nie wiedząc, że to nim jestem. I tę skargę podpisuję im osobiście (śmiech).

 

Jak doszło do tego, że jako młoda lekarka zaczęłaś prowadzić szkolenia?

Kiedy na rynku pojawiło się Sectum, Neauvia szukała osób, które wykonują najwięcej takich zabiegów i mają doświadczenie w ginekologii „estetycznej”, by mogły szkolić. Pracowałam wówczas, wykorzystując również to urządzenie w klinice koleżanki z roku, Ani Płatkowskiej. Przyjęłam propozycję próbnego szkolenia i cóż, moja grupa była bardziej niż bardzo zadowolona (śmiech). Ginekolodzy nie są tak przyzwyczajeni do szkoleń jak lekarze medycyny estetycznej. Często jedyne szkolenie, przez jakie przeszli, to szkolenie specjalizacyjne. Sama uczyłam się w klinice, gdzie pan doktor brał do asysty albo najmłodszych rezydentów, albo stażystów, żeby tylko nikogo niczego nie nauczyć. To nadal funkcjonuje. Wracając do szkoleń. W 2015 roku zainteresowały mnie nici ginekologiczne jako nowe rozwiązanie w ginekologii estetycznej. Kiedy kilka lat później skontaktowała się ze mną firma Aptos, pojechałam na zaawansowane szkolenie z wybitną trenerką z Gruzji, dr Tinatin Tomadze. Po tym szkoleniu pokochałam nici jeszcze bardziej, bo przekonałam się, że służą nie tylko do liftingu krocza, ale zabiegów w pochwie, leczymy nimi wysiłkowe nietrzymanie moczu, możemy poprawić wygląd warg sromowych większych. Można je łączyć z kwasem hialuronowym, osoczem. Mózg mi niemal wybuchł na tym szkoleniu, tak byłam podekscytowana tą wiedzą i możliwościami. Byłam wówczas jedną z niewielu osób w Polsce, która uwierzyła w nici i zrobiła mnóstwo zabiegów z ich wykorzystaniem. W 2020 roku firma poprosiła mnie o poprowadzeniu webinaru na ten temat, chcieli, żebym przedstawiła swoje doświadczenia, zanim zostanę trenerką marki. Podczas webinaru było trzech innych wykładowców z różnych krajów, którzy mieli ogromne doświadczenie, jeśli chodzi o nici, oraz ja – „jakiś żuczek z Polski”, który był jeszcze w trakcie rezydentury. Przedstawiłam się jako lekarka, która wykonuje zabiegi z użyciem nici od czterech lat i zostałam poproszona o podzielenie się doświadczeniem. Na webinarze było niemal 900 osób z całego świata, na żywo pisali lekarze, że chcą się rozwijać w tym kierunku, bo to interesujące. Znane osobistości ze świata ginekologicznego pisały miłe słowa i składały gratulacje. I nagle jeden pan z Polski, pisze po angielsku: „Fajne te poprzednie wykłady, ale z tą osobą bez specjalizacji, która wystąpiła na koniec, to trochę firma przesadziła!”. Widać skąd jest połączenie, z Polski. Zebrałam komplementy od wybitnych profesorów z całego świata i jedną uszczypliwą uwagę od jakiegoś Włodka z rodzimego kraju! Po pandemii wzięłam swoje 13-miesięczne dziecko pod pachę i odrobinę starszego męża, choć tak naprawdę czasami zastanawiam się, jak duża różnica wieku jest między nimi (śmiech), i pojechaliśmy do Gruzji, bo postanowiłam zostać trenerką nici Aptos. A mój mąż zawsze mnie we wszystkim wspiera, więc bez wahania się zgodził. Na miejscu robiłam zabiegi z założycielem Aptos, dr. Marlenem Sulmanidze, byłam zestresowana, w wielkich emocjach, było świetnie! Chciałam dokładnie w taki sam charyzmatyczny sposób prowadzić szkolenia. Uczyć, dawać narzędzia i mnóstwo praktyki, dodawać wiary we własne możliwości. Dzisiaj za naszymi szkoleniami nie stoi żadna firma, wiemy, co umiemy, i większość ludzi, która interesuje się tą branżą, wie, że dużo wiemy. Bywa jednak, że przyjeżdża do mnie pan czy pani doktor na szkolenie w piątek lub w sobotę, a już w poniedziałek jego klinika wystawia wielki banner, że jest to specjalista, jeśli chodzi o dany zabieguy, z wieloletnim doświadczeniem. A on dwa dni wcześniej nic w ząb na temat danego zabiegu nie wiedział. Nie twierdzę, że dalej nie wie, ale nie zebrał tego wieloletniego doświadczenia w weekend – nasze szkolenia są świetne i skondensowane, ale chyba nie aż tak (śmiech).

lek. med. Martyna Sikora-Jajani

Jak często szkolisz teraz lekarzy?

Teraz 2–3 razy w miesiącu, bo pacjentki na mnie krzyczą, że mam zbyt odległe terminy. Staram się to balansować, dzień szkoleń jest u nas zawsze intensywny, mamy wtedy bardzo dużo modelek, dodatkowo muszę zrobić obszerną dokumentację medyczną. Po takim dniu zakładam grupę na WhatsAppie, piszemy z lekarzami, którzy u mnie byli i z którymi stanowimy grupę wsparcia. Cieszy mnie, gdy wysyłają mi zdjęcia „przed” i „po”, jestem wtedy dumna niemal niczym wtedy, gdy moje dziecko robi coś pierwszy raz. To bardzo miłe, że im się chce, pamiętają o mnie. Nie odczuwam potrzeby rywalizacji, a to, że prę do przodu, wynika tylko z tego, że jestem i zawsze byłam ambitna i nie potrafię wysiedzieć w miejscu. Jeśli siedzisz w miejscu i tylko rozglądasz się dookoła, to twój czas i droga przemija. Czasem trzeba być skupionym na tym, by nie zamknęło się żadne okienko, które ci się otwiera. Miewałam tak, że otwierały mi się okna z każdej strony, tak że przeciąg walił po głowie, a ja starałam się wykorzystywać wszelkie okazje życiowe. Teraz już je selekcjonuję. Oprócz przyjmowania pacjentek, prowadzenia szkoleń dla lekarzy udzielam się też w wydarzeniach edukacyjnych dla kobiet. Współpracuję z fundacjami, jeżdżę z wykładami edukacyjnymi i w ten sposób też się spełniam. I ciągle sama się szkolę, bo tak jak inwestujemy w sprzęt, musimy wciąż inwestować w siebie.

 

Jak wobec tego najlepiej odpoczywasz?

Jestem chyba na takim etapie życia, że chwilowo nie odpoczywam. Z synkiem spędzam długie poranki, zanim odwiozę go do przedszkola, a o godzinie 17–18 staram się już być w domu. I wtedy zaczyna się zabawa na całego, bo dopóki nie pójdzie spać, łaknie kontaktu mojego i męża. W weekendy wszystko chce robić razem i do tego roznosi go niesamowita energia. Czy mając czterolatka, czas z nim spędzony można nazwać relaksem ? Na urlopie też nie potrafię leżeć, ten czas musi być zawsze związany dla mnie z czymś naukowym – potrafię to znaleźć w każdym kraju. Gdy lecieliśmy do teściów, zaczynałam od trzydniowego kongresu w Indiach, a dopiero później jechaliśmy w odwiedziny. Ale wtedy i tak nie odpoczywałam, bo co ja robię na urlopie? Analizuję historię pacjentek, piszę teksty na stronę, jestem w kontakcie z dziewczynami z pracy, przeglądam wykłady, żeby je uatrakcyjnić. Moje życie kręci się wokół pracy, dlatego że się do tego nie zmuszam, bo bardzo lubię kontakt z pacjentkami, uwielbiam robić zabiegi. Mój tata zawsze mi powtarzał, że jeśli chcę zostać lekarzem, to żebym nim została. Ale mówił też: „Nieważne, co będziesz w życiu robić, byleby to było to, co kochasz. To będzie ci wychodziło najlepiej i nie wypalisz się zawodowo”. Kocham to, co robię, więc dlaczego ma mi się nie chcieć?

 

 

I tym miłym akcentem zakończmy wywiad.

Dziękuję Ci za rozmowę.

Rozmawia Magdalena Błaszczak

Niniejszy przekaz ma charakter niepromocyjny, nie zawiera elementów wartościujących, wykraczających poza obiektywną informację i ma wyłącznie na celu podniesienie świadomości społecznej i poczucia odpowiedzialności na temat zabiegów medycyny estetycznej

Polecane artykuły

Drogi Użytkowniku!

Serwis internetowy www.estetyczny-portal.pl przeznaczony jest dla profesjonalistów, osób posiadających wykształcenie w zakresie medycyny estetycznej oraz dla przedsiębiorców zainteresowanych produktami medycyny estetycznej w związku z prowadzoną działalnością gospodarczą.

Przechodząc dalej oświadczasz, że

Jestem świadoma/świadomy, że treści na stronie przeznaczone są wyłącznie dla profesjonalistów, oraz jestem osobą posiadającą wykształcenie w dziedzinie medycyny estetycznej tj.: lekarzem, pielęgniarką, położną, kosmetologiem, farmaceutą, felczerem, ratownikiem medycznym, lub jestem przedsiębiorcą zainteresowanym medycyną estetyczną w ramach prowadzonej działalności gospodarczej.

Estetyczny Portal
Przegląd prywatności

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.