Lek. med. Natallia Romanowska prowadzi prestiżową klinikę, szkoli lekarzy z całego świata, a jej podejście do korekcji ust jest uznawane za jedne z najbardziej analitycznych, skutecznych i etycznych w Europie. Jest nie tylko specjalistką, ale też badaczką, która każdego dnia kontynuuje samodzielne analizy, dokumentuje swoje przypadki i szuka odpowiedzi na pytania, których inni nie zadają. W jaki sposób udało jej się do tego dojść do tego punktu mimo ogromnych przeciwności losu?

lek. med. Natallia Romanowska
Uzyskała Dyplom lekarski na Akademii Medycznej w Białymstoku w 2010 roku. Jest Lekarką Medycyny Estetycznej, Absolwentką Trzyletniej Podyplomowej Szkoły Medycyny Estetycznej przy Polskim Towarzystwie Lekarskim. Laureatka Konkursu Mikrochirurgicznego w Moskwie (2009), Członkini Polskiego Towarzystwa Medycyny Estetycznej i Anti-Aging. Zwyciężczyni ogólnopolskiego konkursu na najlepszy efekt korekcji ust „French Kiss by Stylage” 2019. Wykładowczyni na międzynarodowych kongresach medycyny estetycznej i anti-aging.
Podobno wcale nie chciała Pani zostać lekarzem?
To prawda, więcej – w żaden sposób nie miałam planu, by wiązać się z nauką. W dzieciństwie moim celem było zdobycie medalu olimpijskiego w jeździe konnej, byłam podopieczną olimpijskiej szkoły w Mińsku na Białorusi. Od najmłodszych lat liczyły się dla mnie tylko konie, nie interesowałam się niczym innym, a ponieważ odnosiłam w tej dziedzinie sukcesy, mama przymykała oko na moją naukę. Ta pasja była ze mną przez całe dzieciństwo, dopóki w wieku kilkunastu lat nie wylądowałam na wózku inwalidzkim. Nie był to wynik urazu, ale schorzenie szyjki kości udowej, które zaczęło się rozwijać. Moim zdaniem przepracowałam się w okresie intensywnego wzrostu, doszły do tego również mikrourazy związane z jazdą konną. W ten sposób na prawie pięć lat wylądowałam na wózku inwalidzkim bez perspektyw chodzenia w przyszłości. Przeszłam wiele operacji i przeżyłam mnóstwo cierpienia, jednak w tamtym czasie sądziłam, że walczymy o sport, a nie o to, bym kiedykolwiek jeszcze mogła chodzić. Dotarło to do mnie dużo później. Jako dziecko dużo czasu spędzałam w szpitalu, przyzwyczaiłam się do widoku lekarzy i pielęgniarek, widziałam mnóstwo schorzeń ortopedycznych. Najgorsze dla mnie było wówczas to, że po utraceniu możliwości jazdy konnej zupełnie nie wiedziałam, co chcę w życiu robić.
I wtedy pojawił się pomysł na studiowanie medycyny?
Jeszcze nie, to był pewnego rodzaju przypadek. Otóż nauczyciele, którzy przychodzili na nauczanie indywidualne, nie wymagali ode mnie zbyt dużo, raczej patrzyli z litością i pobłażaniem. Pewnego dnia jedna z nauczycielek zgubiła u mnie w domu kartkę z terminami olimpiad z biologii. Akurat bardzo lubiłam biologię, byłam jej ciekawa. Nagle dotarło do mnie, że skoro nie mogę być najlepsza w sporcie, to przecież mogę być taka w nauce. Wystarczy, że skieruję na nią całą swoją uwagę. A to nie było wcale dla mnie takie oczywiste, bo w rodzinie nie miałam ani żadnych naukowców, ani lekarzy. Zaczęłam jednak bardzo zawziętą przygodę z biologią. Nie miałam w tamtym czasie przyjaciół, nie mogłam nawet wyjść z domu. Czytałam więc książkę za książką do użytku szkolnego, a gdy skończyłam wszystkie dostępne z zakresu szkolnego, sięgnęłam po uniwersyteckie. Wygrywałam wszystkie olimpiady biologiczne i wówczas postanowiłam, że chcę studiować medycynę. Wydawała mi się tak obszerną i interesującą dziedziną, bardzo chciałam tego spróbować. W tamtym czasie wstałam też z wózka i zaczęłam powoli chodzić o kulach. Dostałam się na Uniwersytet Medyczny w Mińsku, ale nigdy nie byłam kujonem, nie dążyłam do tego, by za wszelką cenę mieć świadectwo z wyróżnieniem. Uwielbiałam określone przedmioty, z których byłam bardzo dobra, a niektóre mi kompletnie nie odpowiadały.
Równolegle ze studiami zaczęła Pani pierwszą pracę?
Tak, już na pierwszym roku studiów zatrudniłam się na pół etatu w uniwersyteckiej katedrze anatomii. Moje zajęcie polegało na preparowaniu na potrzeby muzeum anatomicznego różnych organów pozyskanych ze zwłok. To mnie bardzo interesowało. Jako młoda studentka dostawałam dość łatwe do przygotowania organy, np. serce lub nerki. Musiałam je odseparować, oczyścić z innych tkanek i wyłonić ich anatomiczne struktury, by studenci mieli gotowy organ do obejrzenia. Byłam w tym na tyle dobra i zafascynowana, że już na drugim roku studiów zostałam przewodniczącą kółka anatomicznego i zaczęłam pisać swoje prace naukowe. Ambicja jednak popychała mnie do tego, by podwyższać poprzeczkę. Chciałam spróbować czegoś trudniejszego, co sprawi mi większą satysfakcję. Moim marzeniem było odpreparowanie tego, co najcenniejsze i najtrudniejsze do zdobycia dla katedry, czyli głowy. Niestety, byłam zbyt młoda, zazwyczaj zajmował się tym sam kierownik katedry, studenci nie mogli jej nawet dotykać z obawy, że uszkodzą delikatne i drobne struktury. Nie mogłam przeboleć tego, że nie mogę zdobyć głowy i udowodnić profesorowi, że potrafię ją odpreparować. Postanowiłam działać. W tamtym czasie mama prowadziła hodowlę owczarków niemieckich, mieliśmy znajomych weterynarzy. Zapytałam więc, czy po eutanazji jakiegoś psa mogę zabrać jego głowę w celach naukowych. Weterynarz się zgodził i tak w zamian za butelkę wódki w ramach podziękowań dobiłam targu. Byłam wówczas pełna zapału, wymarzyłam sobie, że zostanę chirurgiem i dążyłam do tego za wszelką cenę. Chęć pracy w tej roli zaburzała realistyczną ocenę mojego stanu zdrowia. Stwierdziłam jednak, że przecież można siedzieć na stołku i wykonywać operacje (śmiech). Dzisiaj wiem, że nie byłoby to w ogóle możliwe. Wracając do psiej głowy – jako preparator miałam dostęp do odpowiednich płynów, więc zakonserwowałam ją, zdobyłam atlasy anatomicznej budowy psa i po godzinach odpreparowywałam ją z taką starannością, jakby to była ludzka twarz. Warstwa po warstwie. Nikt o tym nie wiedział, ponieważ zajmowałam się nią po pracy, wieczorami, w katedrze anatomii. Niestety, często rzeczy skryte wychodzą na jaw. Nie zapomnę nigdy głośnego wrzasku kierownika katedry profesora Piwczenki, gdy w jednym z baniaków odnalazł przypadkiem częściowo owłosioną psią głowę. Byłam przestraszona i przekonana, że za takie samowolne działania wyrzucą mnie nie tylko z katedry, lecz także z uczelni. Gdy wyszło na jaw, że głowa psa należy do mnie, musiałam się usprawiedliwić i opowiedziałam prawdę, pokazując profesorowi wszystkie drobne struktury anatomiczne, które udało mi się odpreparować na głowie. Na szczęście kierownik pozwolił mi zostać i chyba zrobiłam na nim ogromne wrażenie, bo dał mi w końcu moją pierwszą wymarzoną ludzką głowę (śmiech). Od tamtego momentu zaczęła się moja miłość do drobnych anatomicznych struktur, która trwa do dziś
Jednak plan, by zostać chirurgiem, się nie powiódł. Dlaczego?
Mój plan życiowy był mocno sprecyzowany: chciałam zrobić specjalizację z chirurgii i otworzyć własną klinikę. Dlatego też pisałam prace naukowe i jako przewodnicząca kółka anatomicznego bardzo je promowałam w różnych państwach Europy Wschodniej. Na Białorusi rozpoczyna się studia w wieku 17 lat, a ja już po czterech latach zebrałam materiał na obronę doktoratu, musiałam tylko ukończyć studia medyczne i się obronić. I wtedy stała się rzecz nieprzewidywalna i niestety często spotykana w krajach wschodnich. Poproszono mnie nagle, bym oddała pracę, ponieważ ktoś musi się obronić wcześniej. Dodano, że mogę napisać kolejną i szantażowano, że mam przed sobą jeszcze egzaminy, których mogę przecież nie zdać. Wówczas runął mi cały świat, ta praca, zdjęcia, moje badania, które robiłam w prosektorium, by ją napisać – wszystko poszło na marne. Doszłam wtedy do wniosku, że jeśli zostanę na Białorusi i będę próbowała osiągnąć sukces, to zawsze będzie się to kończyło w ten sam sposób.

W jaki sposób udało się Pani znaleźć pracę w Polsce?
Czułam bardzo duży żal, ale oddałam swoją pracę i złożyłam wypowiedzenie zarówno jako preparator, jak i przewodnicząca kółka anatomicznego. Skupiłam się na chirurgii plastycznej i rekonstrukcyjnej. Udało mi się pracować jako asysta w centrum medycznym, gdzie podpatrywałam pracę lekarzy, jednak najwięcej czasu spędzałam na mikrochirurgii. W 2009 roku, na przedostatnim roku studiów, wzięłam udział w olimpiadzie chirurgicznej w Moskwie. Nasz zespół zwyciężył i dzięki temu dostałam się na staż chirurgiczny do Białegostoku. Bardzo mi się spodobał szpital oraz podejście lekarzy. Zadziwiła mnie liczba prywatnych gabinetów i centra medyczne w tym mieście. To było niespotykane w tamtych czasach na Białorusi. Stwierdziłam, że muszę za wszelką cenę wyjechać stąd, by móc się rozwijać w państwie, które mnie doceni. Nie znałam języka polskiego, postanowiłam się go więc nauczyć, a nie było to łatwe. Mam co prawda pochodzenie polskie po dziadkach, mieszkających na terenach polskich, które po II wojnie światowej zostały włączone do Białorusi. Jednak nauka języka była dla mnie momentami drogą przez mękę. Pamiętam, gdy całymi wieczorami siedziałam w bibliotece i próbowałam znaleźć wytłumaczenie pochodzenia polskich słów. Przykład – choroba, która po rosyjsku brzmi нейрофиброматоз (czyt. „nejrofibromatoz”), po angielsku – neurofibromatosis, po łacińsku – neurofibromatosis, dlaczego po polsku jest to nerwiakowłókniakowatość? (śmiech) Nauczyłam się języka polskiego na tyle dobrze, że nie mam kłopotów nawet podczas prowadzenia wykładów, choć nie udało mi się pozbyć akcentu. W Białymstoku spędziłam na stażu tylko dwa tygodnie, było to dla mnie zaledwie jak liźnięcie cukierka przez papierek. Miałam jednak odrobinę szczęścia. W tamtym czasie rektorem Akademii Medycznej w Białymstoku był prof. Jacek Nikliński, który w ramach współpracy przyjechał na Białoruś z wykładem. W przerwie zapytałam go swoją bardzo łamaną polszczyzną, czy są jakiekolwiek programy dla studentów pochodzenia polskiego, bym mogła kontynuować naukę i potem pracę w Polsce. Powiedziałam o swoich pracach i publikacjach naukowych. Zgodził się, bym przyjechała, i zapewnił, że moja kandydatura będzie rozpatrzona. Zebrałam wszystkie prace, dyplomy i wyróżnienia, poczynając od olimpiad z biologii, i przyjechałam. Gdy pokazałam liczbę godzin, które miałam w wykazie studiów, okazało się, że muszę wrócić na czwarty rok (a ukończyłam piąty). Nauka była płatna, a mama, która wychowywała mnie sama, nie miała niestety pieniędzy, bym mogła studiować tu aż przez trzy lata. Zgodziła się wziąć kredyt, ale wystarczyło go tylko na opłacenie jednego roku. Miałam nadwyżkę godzin z chirurgii, ginekologii, urologii, a za mało z pediatrii i kilku innych przedmiotów laboratoryjnych. Wówczas zrobiłam wszystko, by przekonać wykładowców, że zrobię te trzy lata studiów w jeden rok. Powiedziano mi jasno, że jeśli nie zdam egzaminów, to nie wrócę ani na uczelnię na Białoruś, ani nie będę mogła powtarzać ich raz jeszcze, pozostanie mi tylko zdawanie od nowa matury w Polsce.
Czyli zrobiła Pani trzy lata medycyny w jeden rok, i to w obcym języku?
Tak, w ciągu tych dwóch ciężkich semestrów musiałam podejść do 24 egzaminów. Zdarzało się, że w ciągu sesji jednego dnia miałam dwa egzaminy. Przyznaję, że to był ogromny wysiłek i bardzo stresujący czas. Dla mnie też dlatego, że formy egzaminów były inne niż białoruskie, a do tego nie znałam jeszcze bardzo dobrze języka. Moim zdaniem w Polsce jest za dużo testów, a ta forma pozbawia logicznego myślenia. Na Białorusi podczas studiów więcej rozmawialiśmy, analizowaliśmy, budowaliśmy logiczne konsekwencje i do tego prawie wszystkie egzaminy były ustne, a testy były rzadkością. Ten rok był bardzo ciężki, ale udało mi się. Później przez cały kolejny rok odpoczywałam zupełnie od nauki, miałam kompletny przesyt. Lubię się uczyć, ale to była przesada (śmiech). W ten sposób w wieku 23 lat zostałam lekarzem. Z jeszcze ciepłym dyplomem poszłam na staż, jednak chociaż drogę do pracy jako lekarz miałam otwartą, to szans na wymarzoną chirurgię plastyczną nie miałam żadnych. Musiałam zacząć zarabiać pieniądze, by się utrzymać, więc w tamtym czasie wolontariat z chirurgii plastycznej kompletnie odpadał. Chodziłam już bez kul, ale nie byłam tak sprawna, jakbym chciała – mój ortopeda powiedział, że nie mogę podnosić niczego cięższego niż kluczyki do samochodu. Wynajmowałam pokój, nie miałam oszczędności i perspektyw, by zacząć pracować w wymarzonej specjalizacji. Postanowiłam więc ruszyć jakkolwiek i wybrałam według mnie wtedy najłatwiejszą specjalizację – była to medycyna rodzinna. Dniami i nocami przyjmowałam w POZ i NPL, a każdy zarobiony grosz odkładałam na swoje marzenie – wiedzę z medycyny estetycznej.
Jakie były pierwsze kursy i szkolenia, które były dla Pani ważne?
Zaczęłam w 2012 roku od trzyletniej podyplomowej szkoły medycyny estetycznej przy Polskim Towarzystwie Lekarskim, prowadzonej przez dr. Andrzeja Ignaciuka. Byłam niecierpliwa, już po pierwszym roku chciałam przyjmować pacjentów, by nabywać praktyki, a nie tylko uczyć się teorii. Zaczęłam więc od wynajmu niewielkiego gabinetu, potem otworzyłam malutki gabinet w centrum handlowym, gdzie przez lata zdobywałam doświadczenie. To był bardzo intensywny czas, bo nocami pracowałam w NPL, rano przyjmowałam pacjentów w przychodni, a po południu pacjentki w gabinecie. Na każdym kongresie siedziałam z otwartymi ustami i chłonęłam wiedzę. Z biegiem lat zaczęłam się jednak nudzić na wykładach, zauważyłam, że niektóre tematy są traktowane bardzo powierzchownie, a pewne aspekty nie są w ogóle poruszane, dlatego że ta dziedzina jest bardzo młoda.
Czy trudno było zdobyć pierwszych pacjentów?
Na początku marzyłam o tym, by mieć przynajmniej jednego pacjenta tygodniowo. Jednak tak nie było. Nie wiedziałam, skąd pozyskiwać pacjentów, nie reklamowałam się, jedyną formą reklamy były prezentacje metamorfoz w social mediach. Wszystkie zarobione pieniądze wciąż inwestowałam w wiedzę. Z roku na rok liczba pacjentów rosła, a niektórzy z nich wracali do mnie. Najbardziej frustrującym w mojej pracy był brak przewidywalności efektu. Bardzo często tkanka po iniekcji zachowywała się po pełnym wygojeniu nie tak, jak sobie to wyobrażałam przy planowaniu zabiegu. Do tego efekty modelowania ust wychodziły mi średnie. Na każdym kongresie bardzo pilnowałam, by być na wszystkich wykładach dotyczących tego zabiegu. Chciałam coś podpatrzeć, czegoś nowego się nauczyć. Niestety, dużo informacji na ten temat było ogólnikowych, odbierałam to jak przysłowiowe lanie wody.
Dlaczego nie była Pani zadowolona z efektów modelowania ust? Gdzie był popełniany błąd?
Wykonywałam ten zabieg u prawie każdej pacjentki tą samą techniką, a usta są na tyle różne, że nie można ich traktować szablonowo. Po wykonaniu ust według zasad, których mnie nauczono, często dostrzykiwałam chaotycznie kwas, by jeszcze poprawić kształt i nierówności, ale to tylko pogorszało ich wygląd. Często podawałam zbyt dużo preparatu, nie zawsze odpowiedniej gęstości, dlatego po zagojeniu były przypadki migracji, nierównego podania, grudek. Byłam tym naprawdę mocno zniesmaczona i zniecierpliwiona, więc postanowiłam, że dojdę sama do tego, dlaczego czasem usta mi wychodzą, a czasem nie. Skoro nikt mi nie da gotowej recepty, przeanalizuję to i spróbuję wyprowadzić określoną formułę – jak to robić, by uzyskać jak najlepszy efekt. Dzięki odwracalności zabiegów za pomocą hialuronidazy od tamtego czasu fotografowałam wszystko i zapisywałam każdy ruch, który wykonałam u danej pacjentki. Do dzisiaj regularnie fotografuję wszystkie panie, które są ze mną od 10 lat. Analizuję każdy krok, który zrobiłam, wracam do historii zabiegów, obserwuję dynamikę i wyciągam wnioski. Szukam winowajcy w reologii produktu, technice, ilości i płytkości podania. Można powiedzieć, że prowadzę grę ze śluzówką ust – może wygrać ona, gdy nie uda mi się uzyskać wymarzonego efektu, albo mogę wygrać ja – kiedy usta dają ukształtować po mojej myśli. Kiedyś zazwyczaj przegrywałam, teraz prawie zawsze wygrywam i największą satysfakcję daje mi praca z trudnymi ustami. Należy jednak pamiętać, iż ważna jest pokora i wiedza o granicach, które nie możemy przekraczać przy modelowaniu ust. Nie wszystkie problematyczne usta da się skorygować kwasem hialuronowym i nie wolno za wszelką cenę lekceważyć tkanki iniekcją, by uzyskać wymarzony efekt. Ja już znam tę granicę, bo ją kiedyś przekroczyłam. Właśnie tego uczę lekarzy – na co możemy sobie pozwolić przy pracy z ustami, a w którym momencie należy powiedzieć „stop”.
Jaki znalazła więc Pani sposób na trudne usta?
Cieszy mnie to, że mieszkam i pracuję wśród grupy etnicznej, która ma najtrudniejsze do modelowania usta na świecie. Gdy przyjeżdżają do mnie na szkolenie lekarze z Europy Zachodniej czy Izraela, przyznają, że nigdy takich nawet nie widzieli. Moim zdaniem kształty ust w populacji się powtarzają, wystarczy przerobić kilkaset zabiegów i zauważymy, że z takim rodzajem ust już mieliśmy do czynienia. Właśnie dzięki szczegółowej analizie udaje mi się rozpracowywać techniki, dostosowane do kształtu i pojemności ust. Najważniejsza dla mnie jest przewidywalność zabiegu, czyli pewność efektu po wygojeniu. Powiem szczerze, że dla mnie nie ma trudnych ust, lecz są pacjentki z wymaganiami, które trudno spełnić. Każda tkanka ma swój limit podatności na augmentację, przekraczając go, narażamy się na bardzo nienaturalne efekty końcowe pracy. Pacjentki często oczekują nierealistycznych zmian względem wyjściowej anatomii ust. Dlatego zawsze pytam przed zabiegiem, jaki kształt i rozmiar ust chcą osiągnąć, proszę o pokazanie przykładowych zdjęć. W tym momencie oceniam realistyczność oczekiwań względem wyjściowej anatomii ust. Niestety, na tym etapie odmawiam wykonania zabiegu, jeżeli nie uda mi się wyjaśnić pacjentce istoty rzeczy.
Chętnie dzieli się Pani tą wiedzą podczas kongresów i szkoleń.
Tak, po latach obserwacji i układania fragmentów wiedzy w całość pewnego dnia stwierdziłam, że chcę się podzielić tym, co udało mi się ustalić. Pierwszy wykład, który wygłosiłam pełna strachu trzęsącym się głosem, dotyczył pułapek anatomicznych ust. Można w nim było znaleźć odpowiedź na pytanie, co zrobić, by nie zepsuć efektu zabiegu. Od tego zaczęła się moja kariera niezależnego eksperta. Wciąż bardzo prężnie działam w kwestii korekty ust, bo jeszcze nie wszystko zostało powiedziane i nadal znajduję ciekawych lekarzy, u których się szkolę, modyfikuję techniki metodą dedukcji i prób. Na szczęście pacjentki pozwalają mi rozpuszczać stary kwas, zastosować nową technikę i inny rodzaj wypełniacza, by porównać efekty. A jeśli chodzi o moje wykłady – zawsze staram się, by nie były ogólnikowe, lecz dawały przekaz praktyczny. Utkwiło mi w pamięci zdanie kolegi, z którym kiedyś wysłuchiwałam godzinnego wykładu na kongresie. Gdy wychodziliśmy z sali powiedział: „Ten wykładowca zabrał mi godzinę życia”. Nie chcę, by moi odbiorcy kiedykolwiek powiedzieli o mnie w ten sposób. My, wykładowcy, nie możemy lać wody, odgrzewać starych kotletów, dając te same wykłady. Musimy dawać tylko to, co jest istotne i przekłada się na praktykę. Uzyskanie ładnych ust, gdy one są wyjściowo ładne, to nie jest żaden sukces. Można to porównać do kierowców Formuły 1, bardzo lubię ten sport. Najlepszy kierowca to nie ten, który zrobi najszybsze okrążenie na danym torze, ale ten, który ma powtarzalność bardzo dobrych czasów okrążeń i robi bardzo mało błędów. Za sukces zarówno kierowcy, jak i lekarza odpowiadają trzy składniki. Pierwszy to talent, drugi – ciężka praca (chodzi o liczbę wykonanych zabiegów), a trzecia – strategia, czyli ukierunkowanie na rozwój w konkretnej gałęzi medycyny estetycznej.
Szkoli Pani mniej i bardziej utalentowanych lekarzy. Czy talentu do medycyny estetycznej można się wyuczyć?
Nie można. Moim zdaniem mało utalentowany lekarz medycyny estetycznej może być jednak dobrym specjalistą, jeśli będzie ciężko pracował, ale nie odniesie niebywałego sukcesu. Szkolę lekarzy w różnym wieku i z różnym poziomem doświadczenia, ale wystarczą mi dwa dni obserwacji, by zobaczyć, kto jest utalentowany, a kto nie. Talent nie zależy od doświadczenia, składa się na niego kilka czynników. To czułość wobec tkanki i siły nacisku na tłok, harmonijne i kontrolowane ruchy podczas pracy igłą, zdolność poprawiania własnych błędów, umiejętność dostrzeżenia bardzo drobnych zmian, poczucie estetyki.
Przyznała Pani, że na początku marzyła o jednej pacjentce tygodniowo. W którym momencie faktycznie zaczęło ich przybywać?
Po trzech latach zrobiło się głośniej o moich usługach, a zawdzięczam to poczcie pantoflowej. Dzisiaj wiem, że powinnam wcześniej wspomóc się reklamą. Jednak proszę zauważyć – nawet jeśli reklama ściągnie pacjentów, by zadziałała, trzeba się obronić jakością zabiegów. Gdy tej jakości nie ma – a przyznajmy, że na samym początku zazwyczaj jej nie ma, bo każdy musi się jej nauczyć również na własnych błędach – to jedna niezadowolona pacjentka może zabrać dziesięć. Dlatego uważam, że nie warto się spieszyć z własną kliniką, idealnie pracować u kogoś, kto jest dobrym mentorem i stoi za młodym lekarzem, poprawi, pokieruje, podszkoli. Na początku swojej kariery w Białymstoku też miałam taką wspaniałą mentorkę. Niestety, nie zatrudniła mnie, bo za mało wówczas jeszcze umiałam. Po tej jednej odmowie uniosłam się nieco honorem i stwierdziłam, że nie będę nikogo prosiła o pomoc, dojdę do wszystkiego sama. I dlatego zajęło mi to tyle czasu.
Dzisiaj posiada Pani dużą i piękną klinikę.
Pacjentów zrobiło się mnóstwo, grafik wydłużył się na kilka miesięcy do przodu. Doszłam wtedy do wniosku, że mogłabym zatrudnić lekarza, który pomógłby mi przyjmować pacjentów. Skończyło się na tym, że zatrudniam kilkanaście osób (śmiech). Z wszystkimi, którzy u mnie pracują, dzielę się wiedzą i doświadczeniem, chcę, by wykonywali zabiegi w ten sam sposób jak ja, ponieważ najczęściej nie korzystam ze standardowych technik. W medycynie estetycznej jest tak, że każdy ma swój gust i o tym się nie dyskutuje. To, że mi się podobają naturalne efekty, to nie znaczy, że innemu lekarzowi lub pacjentowi też będą odpowiadać. Dlatego uważam, że nie jesteśmy konkurentami, ale każdy z nas powinien wybrać swoją niszę estetyczną i profil pacjenta.

Czyli nie lubi Pani powiększać ust w znaczny sposób?
Uważam, że usta mogą być duże, jeśli będą pasowały do danej twarzy. Uzyskuję taki efekt metodą doktor Garunowej, czyli za pomocą klasycznego Russian lips, z wykorzystaniem długiej igły 30G 25 mm. Podczas jednego zabiegu mogę wprowadzić jednorazowo nawet 1,8 ml wypełniacza pod warunkiem, że tkanka mi na to pozwala. Żeby powiększyć znacznie usta i uzyskać dobry efekt, trzeba spełnić bardzo dużo warunków. Po pierwsze, zabieg sprawdzi się w przypadku młodej, atrakcyjnej dziewczyny z pojemnymi ustami. Wiek ma znaczenie choćby dlatego, by kwas podany w usta nie wywoływał kompresji na okoliczne tkanki i nie tworzył zmarszczek wokół ust (młoda tkanka lepiej się broni pod wpływem takiej kompresji i ryzyko powstania załamań skóry jest mniejsze). Usta muszą mieć odpowiednią anatomię, która pozwoli uzyskać taki kształt, by wyglądały atrakcyjnie. Oczywiście efekt będzie wskazywał na to, że usta są powiększone, ale będą też spójne z resztą twarzy. Czyli będą pasowały do młodej, atrakcyjnej, seksownej dziewczyny. Lubię modelować takie usta, to też stanowi dla mnie i wyzwanie, i trening.
Kiedy przychodzi do Pani Polka z przeciętnymi ustami, czy z taką wiedzą i umiejętnościami powiększenie jej ust nie jest już nudne?
Nie, bardzo lubię to robić, ale w takim przypadku, gdy usta nie są wymagające, w trakcie zabiegu po prostu odpoczywam (śmiech). Najbardziej wtedy interesuje mnie to, jaki kształt ust chce mieć pacjentka, czy chce coś zmienić, czy po prostu powiększyć ich objętość. Jeżeli te same usta poddamy zabiegowi modelowania kwasem różnymi technikami i produktami o różnej reologii to można osiągnąć diametralnie różny efekt. Właśnie takich wyborów i przewidywalności efektów uczę na swoich szkoleniach.
Dlaczego nie wykonuje Pani znacznych powiększeń ust u dojrzałych kobiet, po czterdziestce?
Nie wygląda to naturalnie. Tkanka wokół ust wiotczeje i obniża się, każda dodatkowa objętość, podana do czerwieni wargowej będzie powodowała osłabienie okolicznych tkanek pod wpływem dodatkowego naporu, dlatego będzie tendencja do opadających kącików, powstania bocznych zmarszczek ust, pogłębienia bruzd nosowo-wargowych. Na dodatek zbyt duża ilość kwasu w ustach powoduje zasłonięcie widoczności łuku zębowego, a wiemy, że z wiekiem i tak wydłuża się odcinek między nosem a górną wargą, co pogarsza sytuację. Osobiście zalecam, by z upływem czasu zmniejszać objętość ust u pacjentek, które w wieku 20–30 lat miały je dość wyeksponowane. Usta to wisienka na torcie, gdy modeluję je u dojrzałych pań, wykonuję zabieg zawsze na sam koniec, gdy już mam opracowaną twarz.
Jaki jest Pani ulubiony produkt do modelowania ust?
Po latach doszłam do wniosku, że najlepiej pracuje się z użyciem gęstych produktów podawanych w bardzo niewielkiej ilości. Dlatego wybieram mniejszą średnicę igły, co zwiększa moc potrzebną do ucisku na tłok, i dzięki temu mogę precyzyjnie regulować iniekcje bardzo małą ilością preparatu. Na potrzeby szkoleń opracowałam program edukacyjny, oparty na analizie zachowania produktu w tkankach w zależności od ruchów wykonywanych przez lekarza. Lekarz widzi, jak rozprowadzany jest koloryzowany kwas hialuronowy w przezroczystym sylikonie i może skorygować swoje błędy. Wracając do tematu kwasu, uważam, że odpowiednio wstrzyknięty gęsty kwas lepiej zachowuje się w tak dynamicznej tkance ust niż bardzo rzadki produkt, który co prawda wybacza błędy przy nieodpowiednim podaniu, ale się później rozpływa, nie utrzymuje kształtu. Więc gdy mówimy o bardzo trudnych ustach lub tych, które wymagają zmiany kształtu, musimy użyć odpowiedniej techniki i produktu o dużej gęstości. Ja bardzo cenię i używam w swojej klinice Stylage Lips Plus firmy Vivacy – to produkt, o którym marzyłam od dawna, ponieważ dokładnie spełnia moje oczekiwania wobec wypełniaczy tej partii twarzy. Uważam, że jest obecnie najlepszy na rynku do modelowania ust.
A czy sama powiększa Pani sobie usta?
Nie, nigdy tego nie robiłam, bo widzę swoje ograniczenia anatomiczne i wiem, że wyglądałabym gorzej po zabiegu. Moje usta są średniej wielkości i pojemności, mam też krótki odcinek między nosem a górną wargą oraz obniżoną wysokość zgryzu, co sprawiłoby, że powiększone usta wysunęłyby się nienaturalnie do przodu ze względu na nieodpowiednią budowę anatomię kostną i zgryz. Na szczęście nie są one cienkie jak niteczki, więc znając swoje anatomiczne ograniczenia, nie zdecyduję się na ten zabieg.
Jaka jest według Pani przyszłość medycyny estetycznej?
Za ogromny przełom w medycynie estetycznej uważam wykorzystanie USG, które jest wciąż niedoceniane przez wielu lekarzy. Zajmuję się nim od 2021 roku, mam w klinice głowice o częstotliwości 15, 20 i 48MHz i jako jedyna Polka jestem współautorką książki o ultrasonografii twarzy „Facial Ultrasound in Aesthetic Medicine”. Jej premiera odbyła się w ubiegłym roku na kongresie IMCAS w Paryżu, napisałam cały rozdział o USG ust i od tamtej pory nieustannie wykładam na ten temat. Moim zdaniem jest to przyszłość naszej branży. Pomaga nie tylko w diagnostyce powikłań, lecz także jest dla mnie niezbędne przy wykonywaniu zabiegów pod kontrolą USG.
Czego życzyłaby Pani młodym lekarzom, którzy zaczynają przygodę z medycyną estetyczną i chcą odnieść sukces?
Przede wszystkim, by ich wybór nie był podyktowany zarabianiem pieniędzy. Chęć szybkiego zarobku może ich zgubić. Osobiście uważam, że aby być dobrym w tym zawodzie, trzeba wykonywać zabiegi na co dzień, nie dorywczo. Na początku kariery każdego pacjenta należy umawiać na kontrolną wizytę, by przyjrzeć się swojej pracy po wygojeniu. Uważam, że trzeba skończyć szkołę podyplomową, do tego oczywiście kursy, prywatne szkolenia u wybranych specjalistów oraz nieustannie uczestniczyć w konferencjach i kongresach. Należy zdawać sobie sprawę, że na początku rozwoju spotkamy się z chaosem edukacyjnym, dużą ilością informacji, z których trzeba wyselekcjonować własny kierunek estetyczny. Właśnie w tym momencie wybiera się mentorów, efekty pracy, które fascynują. Za tym podejściem się podąża w praktyce. Ja również mam mentorów, to lekarze z zagranicy z ogromną klasą i twórczością. Zawsze z chęcią oglądam dr. Arthura Swifta, prof. Hee Jina Kima, dr Marinę Landau, dr Tatjanę Pavicic, prof. Sebastiana Cotofana, dr Leonie Schelke. W Polsce również mamy dużo specjalistów wysokiej klasy, od których warto się uczyć.
Które kongresy uważa Pani za najbardziej wartościowe w medycynie estetycznej?
Nie ma kongresu bezwartościowego. Najbardziej lubię odsłuchiwać lekcje kongresu IMCAS, młodym lekarzom polecam bezpłatną platformę IMCAS Alert. Lekarze dzielą się w niej powikłaniami, które mrożą krew w żyłach. Uważam, że na każdym kongresie nawet mały podpatrzony ruch od innego lekarza może zmienić nasze podejście i praktykę. Występuję i uczestniczę w prawie wszystkich kongresach, ale forma polskich jest dla mnie wygodniejsza. Podczas zagranicznych dzieje się za dużo, wolę te wykłady obejrzeć spokojnie w domowym zaciszu online. Jest ciągle mnóstwo do nauki, nie warto się na nią zamykać, a każdy kongres może wnieść w nasze życie zawodowe nie tylko nową wiedzę specjalistyczną, lecz także prawne i organizacyjne aspekty prowadzenia własnej praktyki, pozwala zawrzeć nowe znajomości.
Kto pomógł Pani odnieść sukces zawodowy?
Mówi się, że samemu można dojść szybko, ale tylko razem możemy dojść naprawdę daleko. Każdy sukces, który dziś mogę nazwać swoim, zawdzięczam ludziom, którzy byli i są przy mnie – ich wsparciu, talentowi i zaangażowaniu. Ten tekst to także ukłon w ich stronę. Mojej babci Tamarze – za sposób opowiadania mi bajek w dzieciństwie, który teraz wybrzmiewa przeze mnie w czasie wystąpień, mojej mamie Ninie – poczynając od dosłownego postawienia mnie na nogi, a kończąc na nadzorowaniu budowy kliniki i jej aranżacji, mojemu mężowi Robertowi – za wiarę, cierpliwość i wsparcie w realizacji każdego mojego pomysłu, za wiele odbytych podróży, które kształcą i podczas których powstają moje wykłady. Mojej manager Agnieszce – pod której opieką pozostawiam swój zespół i o której wiem, że zarządza kliniką lepiej, niż zrobiłabym to ja. Zespołowi firmy Vivacy i Joannie Szendzielorz za zaufanie i szansę prezentacji moich prac i pokazów na żywo jako trener Laboratoires Vivacy podczas czołowych międzynarodowych kongresów medycyny estetycznej, za wspólne tworzenie i wdrażanie autorskich programów edukacyjnych z modelowania ust: Lips Compendium, Lips Praxis, Lips Masters.
Zachęcamy też do obejrzenia relacji z ostatniego kongresu PTMEiAA, gdzie towarzyszyliśmy dr Natalii Romanowskiej z naszą kamerą.
