fbpx

To życie zaplanowało mój sukces, nie ja

Autor Przemek
dr szczyt

Nie pochodzi z rodziny lekarskiej, będąc dzieckiem, zupełnie nie planował wiązać swojego życia z medycyną. Jako nastolatek kleił po lekcjach modele samolotów i marzył o tym, że zostanie pilotem. Pasja do precyzyjnej pracy manualnej sprawiła, że przez głowę przeszedł mu nawet pomysł, by być złotnikiem.  Na szczęście zbieg okoliczności zdecydował inaczej. Po maturze zaczął niełatwą i stresującą pracę jako sanitariusz pogotowia ratunkowego. Tam zrozumiał, że chce pomagać ludziom i pragnie nauczyć się ich „naprawiać”. Chociaż bardzo długo zachwycała go chirurgia rekonstrukcyjna, od ponad 20 lat dr Szczyt jest uznawany za najlepszego specjalistę chirurgii plastycznej w Polsce. Z rozbrajającą szczerością i lekkim zakłopotaniem przyznaje, że nigdy nie planował posiadania żadnej kliniki. I wciąż nie czuje się najlepszym szefem. Ma za to pewność, że jest – jak o sobie dzisiaj mówi – chirurgiem z krwi i kości.

Rozmawia:

Magdalena Błaszczak

redaktor naczelna „Estetycznego Magazynu”
i redaktor prowadząca www.estetyczny-portal.pl

W ubiegłym roku byłam na wspaniałej gali, którą zorganizowaliście Państwo z okazji 20-lecia Klinik Dr Szczyt. To mnóstwo czasu – czy ostatnie 20 lat było dla Was okresem bardzo wytężonej pracy?

Zdecydowanie tak, ale nie tylko mojej. Właśnie dlatego zorganizowaliśmy dwa eventy, jeden dla prasy i partnerów, a drugi dla pracowników. Chciałem w ten sposób podziękować swojemu wspaniałemu personelowi, podkreślić, jak bardzo wszyscy, którzy współtworzą Kliniki Dr Szczyt, są ważni, wręcz niezbędni do funkcjonowania firmy. Tak naprawdę to oni budują markę. Myślę, że wszystkim podobała się impreza, a było nas sporo – ponad 120 osób. Razem z żoną nie byliśmy jedynymi gwiazdami (śmiech), zaprosiliśmy m.in. Artura Andrusa i ekipę Egurrola Dance Agency. Było miło, rodzinnie, przyjacielsko. Widząc w jednym miejscu 120 pracowników, wciąż pamiętam, jakby to było wczoraj, gdy zatrudniałem dwie pierwsze osoby. Zabawne nieco jest to, że nigdy nie planowałem posiadania kliniki, to moi pacjenci zrobili to za mnie (śmiech).

Zacznijmy od początku. Dlaczego w ogóle zdecydował się Pan zostać lekarzem?

Jako nastolatek nie miałem pojęcia, co chcę robić w życiu. W podstawówce odkryłem, że mam zdolności manualne, pochłaniała mnie praca dłońmi. Do naszej klasy dołączył kolega, z którym posadzono mnie w ławce. Marzył o tym, by zostać pilotem, a ja w tym czasie pasjonowałem się klejeniem modeli samolotów. Zaprzyjaźniliśmy się, zgodnie stwierdziliśmy, że zostaniemy pilotami, i zdawaliśmy do liceum lotniczego w Dęblinie. Pech chciał, że on się nie dostał, a ja, choć zostałem przyjęty, miałem kłopoty z błędnikiem, o których nie wiedziałem. W białostockim liceum zaczęło mnie wciągać poznawanie ludzkiego ciała, uczyłem się z ogromnym zaciekawieniem biologii i anatomii. Zacząłem myśleć o tym, co chciałbym z tą wiedzą na temat budowy człowieka począć, i zrozumiałem, że chcę pomagać ludziom. Zawsze wiedziałem, że jestem „techniczny”, nawet dzisiaj śmieję się, że praca, którą wykonuję, to nie jest praca umysłowa, tylko robota fizyczna, a ja jestem rzemieślnikiem. Najlepszą szkołę medycyny dostałem, gdy zaraz po maturze poszedłem do pracy w pogotowiu ratunkowym i pracowałem przez rok jako sanitariusz w karetce. Tam poznałem medycynę od samych podstaw, miałem do czynienia z ciężko uszkodzonymi ludźmi po wypadkach, często też z nietrzeźwymi osobami. To nie była łatwa i czysta praca, ale bardzo zachęciła mnie do pójścia na studia w tym kierunku. Zależało mi na realnej pomocy ludziom.

Dlaczego wybrał Pan chirurgię plastyczną zamiast ogólnej?

Nie pociągała mnie nigdy w szczególny sposób zmiana czyjejś urody, ale możliwość przywracania normalnego wyglądu przez chirurgię rekonstrukcyjną. Poza tym nie pochodziłem z rodziny lekarskiej. Od początku zdawałem sobie sprawę z tego, że będzie mi trudniej o jakąkolwiek pracę w dużym mieście niż moim rówieśnikom ze studiów, którzy mieli rodziców lub dziadków lekarzy. Zawsze marzyłem o tym, by zostać tzw. zabiegowcem, czyli ginekologiem, chirurgiem lub laryngologiem. Zacząłem więc chodzić na kółko ginekologiczne i po jakimś czasie zwierzyłem się asystentowi, który opiekował się naszą grupą, że chciałbym zajmować się chirurgią plastyczną. I wtedy uśmiechnęło się do mnie szczęście. Całe życie sprzyjali mi nieznajomi ludzie. Asystent zapowiedział moją wizytę u swojego przyjaciela, dr. Marka Molskiego, który pracował u prof. Michała Kraussa w Warszawie. Poradził, żebym do niego pojechał, porozmawiał i więcej dowiedział się na temat tej dziedziny.  

Wówczas świat chirurgii plastycznej nie był jeszcze taki duży i popularny? 

W Polsce było zarejestrowanych w tym czasie około 180 chirurgów plastyków. Po studiach wcale nie mogłem znaleźć szybko pracy. Zatrudniłem się więc jako stażysta w szpitalu na Kasprzaka w Warszawie, a potem udało mi się zrobić specjalizację z chirurgii ogólnej w instytucie hematologii. Cały czas myślałem jednak o chirurgii plastycznej. O tej dziedzinie mówiło się w medycznym światku z pewnego rodzaju niesmakiem, a nawet pogardą, jakby poprawianie ludzkiej urody było czymś niewłaściwym, zbytecznym. Baliśmy się jako studenci dopytywać o szczegóły operacji plastycznych, takich jak blefaroplastyka, bo mogliśmy zostać zbesztani. Nie myślałem więc wtedy o chirurgii estetycznej, ale o rekonstrukcyjnej. Pamiętam swój pierwszy zachwyt tą specjalizacją, to było na czwartym roku studiów, kiedy jeden z asystentów chirurgów ogólnych wrócił po kursie z Polanicy-Zdroju. Był tak rozemocjonowany tym, co widział. Mówił nam, studentom: „Słuchajcie, tam przesuwają oczy, robią uszy na nowo, odtwarzają piersi!”. Wtedy zrozumiałem, że to jest to, co właśnie chcę w życiu robić. Chirurgia rekonstrukcyjna była moją ogromną pasją przez lata, bo wymagała umiejętności technicznych, dużej precyzji i wyobraźni. Miałem szczęście, że w Polanicy-Zdroju pojawiło się wolne miejsce. Mój były szef, prof. Marek Ziemski,  wspaniały chirurg i człowiek, napisał mi list polecający. Na swojej drodze napotkałem bardzo wiele takich życzliwych osób, którym jestem bardzo wdzięczny.

 

Ośrodek w Polanicy-Zdroju był wówczas najlepszym i najbardziej znanym ośrodkiem chirurgii plastycznej w kraju.

Tak. I pracowało w nim wielu doskonałych specjalistów, którzy szkolili nas tzw. bojem. Taki był np. prof. Kazimierz Kobus, wybitny chirurg, bardzo ambitny i pracowity człowiek. Nigdy nie mówił nam, jak mamy zoperować pacjenta, ale pytał nas, jak powinniśmy to zrobić. I o tym, czy nasz pomysł jest dobry, dowiadywaliśmy się dopiero, gdy usłyszeliśmy pochwałę albo zostaliśmy zbesztani. Nasza nauka polegała na tym, że sami musieliśmy się dowiedzieć, jak coś zrobić, następnie opowiedzieć o tym profesorowi, i to on miał wszystko pod kontrolą. To była bardzo dobra szkoła, nauczyła nas wyjątkowej samodzielności i kreatywności. Myślenia analitycznego, przewidywania. 

 

Praca w urokliwej Polanicy-Zdroju, gdy był pan młodym, wykształconym chirurgiem, musiała być bardzo przyjemna.

Też myślałem, że będzie tam wyjątkowo i było, choć inaczej niż to sobie wcześniej wyobrażałem.  Często pracowałem całe dnie, do godziny 20, więc nie korzystałem z pięknych okoliczności przyrody. Moje życie rodzinne prawie nie istniało, mieszkaliśmy z żoną na odległość, ona została w Warszawie. Jeździliśmy do siebie w weekendy 500 km – żeby widzieć się choć przez jeden dzień. Marzyliśmy o posiadaniu dzieci, a życie zdecydowało inaczej i pierwsza córka pojawiła się dopiero 10 lat po ślubie. Przez większość czasu mieszkałem w pokoju w hotelu pracowniczym, żona przeprowadziła się do mnie dopiero, gdy okazało się, że spodziewa się pierwszego dziecka. Początki naszego małżeństwa wspominam z ogromnym sentymentem. Byliśmy na dorobku, mieszkaliśmy w wielu różnych miejscach. Był to i pokój w hotelu pracowniczym, i wynajęty domek w ogrodzie, a nawet pokój w suterenie. Pamiętam, jacy byliśmy niesamowicie szczęśliwi, gdy w końcu po wielu latach dostaliśmy ładne stumetrowe mieszkanie! Ten metraż był dla nas szczytem luksusu.

Pana kariera rozwinęła się bardzo szybko po 30. urodzinach.

Tak, w dużej mierze dzięki pomocy innych ludzi. Po przyjeździe do Warszawy zacząłem pracę w żoliborskiej klinice i poznałem panią Magdę Bogulak, właścicielkę salonu Sharley. Zaproponowała mi uczestnictwo w briefingu prasowym dla dziennikarek. Pamiętam, że mój wykład zrobił wówczas na nich ogromne wrażenie, bo zamiast opowiadać o chirurgii estetycznej, odkryłem przed nimi tajemnice chirurgii rekonstrukcyjnej, o której istnieniu nie miały pojęcia. Zacząłem relacjonować na łamach gazet przebiegi operacji, dawać wywiady, a media pisały o mnie jako o chirurgu plastyku z Polanicy-Zdroju.

 

Stał się Pan nie tylko bohaterem kobiecych magazynów, lecz także telewizji. Nie krępują Pana wystąpienia publiczne?

Nie, bo lubię ludzi i jestem strasznym gadułą, a o swojej pracy mógłbym opowiadać godzinami, wystarczy zadać mi pytanie (śmiech). Nakręciliśmy kilkadziesiąt odcinków serialu telewizyjnego dla TVN Style, wiem, że dzięki temu też stałem się bardziej rozpoznawalny. Ale dla mnie rozmowa o mojej pracy jest zawsze pasjonująca. Dziś już przed wywiadem z panią nagrywałem podcast „Estetycznych rozmów” na temat holistycznej chirurgii plastycznej. 

 

Czy popularność w mediach sprawiła, że od razu jako 30-latek otworzył Pan swój gabinet?

Nie zadziało się to tak szybko. Zdecydowałem się na ten ruch dopiero po czterech latach pracy w klinice na Żoliborzu, gdy zobaczyłem, jak tłumnie przybywają do mnie pacjenci. Kupiłem niewielki lokal na ul. Grzybowskiej i zaprosiłem do współpracy dr. Krzysztofa Potockiego, z którym znałem się jeszcze z czasów specjalizacji. Tam operowaliśmy przez osiem lat.

Łatwo było się Panu wówczas przestawić z chirurgii rekonstrukcyjnej na plastyczną?

Zupełnie nie. W pewnym momencie zacząłem mieć wyrzuty sumienia, że przestałem być prawdziwym lekarzem, który ratuje ludzi. Miałem mnóstwo zapału, sprawne ręce i bolało mnie to, że zostałem „lekarzem od liftingów i operacji nosa”. Dlatego postanowiłem rozpocząć bezpłatną pracę na część etatu w Centrum Zdrowia Dziecka, gdzie operowałem przez pięć lat. Sprawdzałem się tam jako lekarz z prawdziwego zdarzenia, bo miałem na stole dzieci po oparzeniach, wypadkach, zabiegach onkologicznych. To koiło potrzebę niesienia pomocy. 

 

Dzisiaj ma Pan trzy kliniki. Jak wyglądała droga do takiego sukcesu?

Mój pierwszy gabinet, który wydawał się wcześniej wystarczający na całe życie zawodowe, okazał się zdecydowanie  za mały. Zacząłem więc rozglądać się za nowym lokalem. Kupiłem działkę i przez trzy lata z żoną budowaliśmy klinikę, która wystartowała w 2002 roku. Mimo że jest tu 1400 mkw., 12 łóżek pooperacyjnych, dwie sale operacyjne, sala zabiegowa, znowu zrobiło się ciasno. Nie jestem ani nie byłem jednak typem przedsiębiorcy, miałem wówczas już świadomość, że zbudowałem niechcący coś bardzo dużego, i bałem się, że może mnie to przerosnąć. Wtedy propozycję współpracy zgłosił dr Michał Charytonowicz. Wynajęliśmy szpital w Powsinie, wciąż rekrutujemy młodych, ambitnych chirurgów. Potrzeby naszych pacjentów sprawiły, że wraz z dr. Szwedą otworzyliśmy kolejny ośrodek – ośrodek fizjoterapii estetycznej, gdzie zatrudniamy fizjoterapeutów.

 

Czy po tylu latach doświadczenia przy stole operacyjnym ma Pan spokojniejszą głowę i mniej obawia się powikłań po zabiegach?

Wręcz przeciwnie. Mając coraz więcej operacji za sobą, boję się bardziej tego, że mogą zdarzyć się powikłania. Presję wywierają na mnie też pacjenci, którzy patrzą na mnie jak na superspecjalistę. Myślą, że jestem zwolniony z ryzyka powikłań, a jest to przecież przypisane do naszego zawodu. Dzisiaj gorzej znoszę ciężar odpowiedzialności za drugiego człowieka, bo wcześniej byłem po prostu mniej doświadczony i głupszy. Po ponad 20 latach pracy w Klinice Dr Szczyt jestem teraz zdecydowanie bardziej pokorny.

Jakie są Pana najbliższe plany na przyszłość? Czy mamy się spodziewać kolejnego szpitala lub placówki?

Trudno powiedzieć, ponieważ z jednej strony nie chce mi się już tak agresywnie rozwijać, głównie ze względu na wiek. Ale nie chciałbym zaprzepaścić też tego, co stworzyłem. Myślę o wzmocnieniu swojej pozycji. Sądzę, że rozwój marki Dr Szczyt będzie nieunikniony, tak jak to było do tej pory. Stawiam teraz na powiększenie kadry lekarskiej, wciąż rekrutujemy i zapraszamy do współpracy młodych, zdolnych chirurgów plastycznych.

 

Jeśli chciałby się Pan zaprezentować jako osoba, która poszukuje pracowników, jakim jest Pan szefem?

Nie umiem szefować, wciąż nie czuję się przełożonym, tylko chirurgiem. Zawsze chcę, żeby ludziom, którzy ze mną pracują, było dobrze. Mówiąc kolokwialnie – lubię być lubiany. Dążę do tego, by przebywać z ludźmi, z którymi czuję się przyjemnie i miło, staram się im sprzyjać. Jestem też osobą, która nigdy nie pokazuje zdenerwowania, wszystko starannie w sobie skrywam, w pracy nie zdarzyło mi się nikogo zbesztać, czułbym się wtedy fatalnie. Jeśli miałbym komuś powiedzieć, że jestem z niego niezadowolony, wolałbym to stłamsić w sobie i wpłynąć na daną osobę, żeby zmieniła swoje postępowanie. W życiu nie przyznałbym otwarcie, że ktoś się do czegoś nie nadaje. Myślę, że moi pracownicy lubią środowisko, w którym przebywamy, że czują się z sobą tak dobrze jak w domu, z bliskimi. 

 

Nawiązując do rekrutacji – jakie cechy i umiejętności powinien mieć według Pana dobry chirurg plastyczny?

Powinien mieć umiejętności plastyczne, rzeźbiarskie. W moim mniemaniu musi lubić majsterkować, bo my, chirurdzy plastycy, powinniśmy być manualni. Ale oprócz tego mamy być empatyczni, mieć wyczulony zmysł postrzegania drugiego człowieka. Pacjenci przychodzą do nas z problemami, które traktują poważnie. Powinniśmy okazywać troskę i uwagę, dać odczuć, że te problemy są nam bliskie, bo oni potrzebują zrozumienia i odpowiedniego podejścia do problemu, który może nawet nam się wydawać błahy. Część lekarzy jest nastawiona bardzo biznesowo do swojej pracy, idzie na 

medycynę po to, żeby budować karierę. Nie dla pacjentów, lecz dla pieniędzy. To nawet zrozumiałe, ale zupełnie nie w moim stylu (śmiech). Ja jestem chirurgiem z krwi i kości.

 

Gdybym dzisiaj chciała się umówić do Pana na wizytę, jak długo musiałabym czekać?

Czas oczekiwania na konsultację jest do mnie bardzo długi. Jeśli chciałaby się pani teraz zapisać, myślę, że udałoby się to na początku 2026 roku. Potem od konsultacji na operację czeka się około ośmiu miesięcy. Czyli łącznie to ponad dwa lata. Oczywiście łechce mnie to bardzo, że mam tak wielu chętnych pacjentów, ale też martwi to, że część z nich odchodzi, nie mogąc się doczekać na zabieg. Dlatego powstał kolejny szpital. Uważam, że mam dobrą ofertę, doskonałych specjalistów i to, co nas wyróżnia, to bardzo holistyczne podejście do chirurgii estetycznej. Staramy się jak najlepiej przygotować pacjenta do zabiegu, przeprowadzić sam zabieg jak najsprawniej i zajmować się pacjentem po zakończeniu kompleksowo, razem z lekarzami medycyny estetycznej, fizjoterapeutami i kosmetologami.

 

Jakich operacji wykonuje Pan obecnie najwięcej?

Wykonuję wszystkie procedury z chirurgii estetycznej, mniej niż wcześniej  zabiegów powiększania piersi. Pacjentki nie chcą tyle czasu czekać na tę operację, w przeciwieństwie np. do osób, które mają w planie lifting. Na operację biustu decydują się najczęściej osoby młode, które zwyczajnie nie mają tyle cierpliwości. A ponieważ jest to zabieg dość prosty, udają się do innych chirurgów w naszej klinice, którzy mają krótsze kolejki. Myślę, że dzisiaj wykonuję coraz więcej zabiegów trudnych, wtórnych, kiedy należy coś po kimś poprawić. Są to najczęściej wtórne operacje piersi, nosa – na nie pacjenci są w stanie poczekać długo, by uzyskać wymarzony efekt.

 

Czy zdarza się Panu odmówić wykonania zabiegu? 

Tak, pacjentki czasem zachwycają się tym, co zobaczą w internecie i telewizji, następnie przychodzą z prośbą, że też by chciały tak wyglądać. Bywa, że konsultuję piękną kobietę, której mogę tylko zaszkodzić, operując ją, bo nie można jej absolutnie niczego zarzucić w kwestii urody. W naszej specjalności tak jak w każdej specjalizacji medycznej muszą być wskazania do leczenia. Jeśli ktoś nie ma takich wskazań, czyli jest bardzo ładną osobą, to czasem trzeba odmówić – w końcu operacja to jednak poważny zabieg, w której uczestniczą anestezjolog i chirurg. W jej trakcie chirurg nie głaszcze pacjentki po głowie, tylko bierze nóż i kroi, rozpreparowuje tkanki, w pewnym stopniu je uszkadza. To, co robimy na sali operacyjnej, jest obciążone powikłaniami, wynikającymi z samej operacji lub z podania znieczulenia. Zdarza mi się więc odmawiać pacjentom. Zwłaszcza gdy np. przychodzi osoba, która mówi, że chciałaby już lifting, bo nie chce czekać na to, jak się zestarzeje. Ma być wykonany wcześniej, w ramach tzw. profilaktyki. Jeśli jednak nie posiada nadmiaru skóry, nawisów, to też nie można jej zakwalifikować, trzeba odmówić.

Kiedy według Pana warto zdecydować się na lifting?

Nie ma odpowiedniej granicy wieku, powinny być wskazania, czyli zwyczajnie – opadające policzki. Są pacjentki, które w wieku 70 lat nie kwalifikują się do tej operacji, ponieważ ich skóra w tej partii twarzy wciąż nie jest obwisła. Najmłodsza kobieta, której wykonałem lifting, miała 28 lat. Ta młoda dziewczyna miała po porostu taką urodę, to nie była kwestia starzenia się. Jednak jej uroda była wskazaniem. Z kolei najstarszy pan, któremu wykonałem lifting, miał 82 lata. Rozbieżność wieku więc ogromna!

 

Co odpowiada Pan, gdy pacjent mówi: „Panie doktorze, proszę powiedzieć, co by Pan zmienił w mojej twarzy”?

Wtedy zazwyczaj odpowiadam, że nic. Nie jestem od tego, by wyszukiwać wad u pacjenta. Kiedyś, gdy byłem młody, chciałem trochę zaimponować pacjentce, gdy weszła do gabinetu i powiedziałem: „Pani do mnie z nosem”, a ona: „Ja? Uszy mam odstające”. Tak mi się zrobiło głupio, że już nigdy tego nie powtórzyłem. I nie daję się wciągnąć w dyskusję, gdy pacjentka pyta: „Co pan by mi zrobił?”. Pytam wtedy: „Co pani dolega?”, „Co pani przeszkadza w wyglądzie, że mnie pani odwiedziła”. Wówczas mogę się dopiero wypowiedzieć, czy ta rzecz w ogóle jest do poprawienia, czy nie. My, chirurdzy plastyczni, musimy być niezwykle delikatni i empatyczni w rozmowie z pacjentami, bo bardzo łatwo ich niechcący urazić

„Przede wszystkim nie szkodzić” – wywiad z dr n. med. Sybillą Brzozowską-Mańkowską

Podczas zabiegów zawsze kieruje się zasadą, żeby nie wypaczać tego, co stworzyła natura – nie zmieniać niepotrzebnie rysów twarzy, nie zamrażać mimiki. Dr n. med. Sybilla Brzozowska-Mańkowska uważa, że zasada „primum non nocere” obowiązuje również w medycynie estetycznej. Sprawianie, że ludzie wyglądają nienaturalnie to wyrządzanie krzywdy…

Niniejszy przekaz ma charakter niepromocyjny, nie zawiera elementów wartościujących, wykraczających poza obiektywną informację i ma wyłącznie na celu podniesienie świadomości społecznej i poczucia odpowiedzialności na temat zabiegów medycyny estetycznej.

POLECANE ARTYKUŁY

Strona korzysta z plików cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce. Polityka prywatności Akceptuję Polityka Prywatności

Polityka Prywatności
Serwis internetowy www.estetyczny-portal.pl przeznaczony jest dla profesjonalistów, osób posiadających wykształcenie w zakresie medycyny estetycznej oraz dla przedsiębiorców zainteresowanych produktami medycyny estetycznej w związku z prowadzoną działalnością gospodarczą. Przechodząc do serwisu www.estetyczny-portal.pl oświadczam, że Jestem świadoma/świadomy, że treści na stronie przeznaczone są wyłącznie dla profesjonalistów, oraz jestem osobą posiadającą wykształcenie w dziedzinie medycyny estetycznej tj.: lekarzem, pielęgniarką, położną, kosmetologiem, farmaceutą, felczerem, ratownikiem medycznym, lub jestem przedsiębiorcą zainteresowanym medycyną estetyczną w ramach prowadzonej działalności gospodarczej.